Te trzy wyziewy: piwa, wódki i absyntu obciążają duszę ołowiem. W tym potrójnym mroku topi się niebiański motyl; z mgły przybierającej niewyraźny kształt skrzydła nietoperza – rodzą się trzy milczące furie: Koszmar, Noc i Śmierć – i krążą nad uśpioną Psyche.
Błędem jest mniemać, że szczęśliwa i czysta miłość prowadzi człowieka do stanu doskonałości; prowadzi tylko (...) do stanu zapomnienia. W takich okolicznościach człowiek zapomina być złym, lecz zapomina również być dobrym. Znika gdzieś wdzięczność, obowiązek, pamięć rzeczy ważnych i niemiłych.
Bóg w wydarzeniach objawia ludziom swą wolę; niejasny to tekst, pisany w tajemniczej mowie. Ludzie tłumaczą go natychmiast; tłumaczenie, pośpieszne, niedokładne, pełne błędów, przeoczeń i niezrozumienia. Niewiele umysłów pojmuje wolę bożą. Najdociekliwsze, najspokojniejsze i najgłębsze odczytują ją powoli, a kiedy przychodzą z przetłumaczonym już tekstem, okazuje się, ze praca ta dawno została zrobiona: już dwadzieścia tłumaczeń krąży na forum publicznym. Z każdego tłumaczenia rodzi się stronnictwo, z każdego niezrozumienia rodzi się frakcja i każde stronnictwo mniema, że ono właśnie posiada jedynie prawdziwy tekst, i każda frakcja mniema, że ona właśnie posiada prawdę. Często sama władza jest frakcją.
Dziwi mnie to ubóstwo środków, jakimi Pan Bóg rozporządza. Co chwila musi się na nowo oliwić zawiasy wydarzeń. To się coś zacina, to staje. Więc prędko – rewolucja. Pan Bóg ma zawsze czarne ręce od wstrętnej mazi. Na jego miejscu postępowałbym znacznie prościej: nie naprawiałbym co chwila tej machiny, prowadziłbym rodzaj ludzki spokojnie, nizałbym oczka zdarzeń jedno po drugim, nie zrywając wątku; nie stosowałbym środków wyjątkowych i nie uciekałbym się do niezwykłych wydarzeń. Zjawisko, które nazywacie postępem, poruszają dwa motory: ludzie i wydarzenia. Ale, niestety, od czasu do czasu musi się pojawić coś wyjątkowego. Zarówno ludziom, jak i wydarzeniom nie wystarcza zwykła gromada: wśród ludzi trzeba geniuszy, wśród wydarzeń – rewolucji. Wielkie wydarzenia są regułą; porządek rzeczy nie może się bez nich obejść; patrząc na komety człowiek miałby ochotę twierdzić, że samo niebo nie potrafi obyć się bez aktorskich występów. W chwili kiedy najmniej się tego spodziewamy, Pan Bóg przylepia meteor na murze swego firmamentu. Pojawia się jakaś dziwaczna gwiazda z olbrzymim ogonem. I Cezar zostaje zabity. Brutus przebija go sztyletem, a Pan Bóg kometą.
Bóg wcielił się w mężczyznę, to pewne. Diabeł zaś w kobietę.
Bogactwo cywilizacji mierzy się bogactwem wyobraźni.
U kresu życia – umrzeć znaczy odejść, u początku życia – odejść znaczy umrzeć.
Mężczyzna doznał wstrząsu, jaki wywołuje zawsze niespodziewane wydarzenie. Najeżył się i stał się straszny; Nie ma nic groźniejszego niż widok spłoszonych drapieżników. Ich przerażenie jest przerażające.
Sfera wolności obywatela kończy się tam, gdzie zaczyna się sfera wolności drugiego obywatela.
Otóż ci, którzy są głodni, mają za sobą sprawiedliwość.
Wyglądali co prawda na zdeprawowanych, zepsutych, upodlonych, a nawet odrażających, rzadko się jednak zdarza, by ktoś, upadłszy nisko, nie spodlił się, a przy tym istnieje pewien kres, gdzie już nie można odróżnić ludzi nieszczęśliwych i ludzi niegodziwych, nieunikniony wspólny kres obejmujący ich jednym słowem: nędznicy. Czyja to wina? Czyż zresztą miłosierdzie nie powinno być tym większe, im głębszy jest upadek?
Idea się nie cofa, podobnie jak nie cofa się bieg rzeki.
Natura też ma swoje nieudane twory; w dziełach Stwórcy też znajdziesz gotowe parodie; dziób – nie dziób, skrzydła – nie skrzydła, łapy – nie łapy; płetwy – nie płetwy, głos boleściwy, a śmieszny – i masz kaczkę!
Powróćmy do okrzyku: "Światła!" i powtarzajmy go uparcie! Światła! Światła! Kto wie, czy te nieprzeniknione mroki nie staną się przejrzyste? Czyż rewolucje nie są przemianami? Nuże, filozofowie! Nauczajcie, oświetlajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie głośno, biegnijcie radośnie ku jasnemu słońcu, bratajcie się z ulicą, głoście dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie Marsylianki, siejcie entuzjazm, zrywajcie zielone gałęzie dębu. Z myśli uczyńcie zawieruchę! Ten tłum może być wzniosły. Nauczmy się posługiwać tym ogromnym płomieniem zasad i cnót, które niekiedy tryska iskrami, bucha płomieniem i dygoce. Te bose nogi, te nagie ramiona, te łachmany, ta ciemnota, to upodlenie, te mroki mogą być użyte w walce o ideał. Spójrzcie w lud a ujrzycie prawdę. Rzućcie w piec ten nędzny piach, który depczecie stopami, niech się tam przetopi i wzburzy, a stanie się przepięknym kryształem – dzięki niemu Galileusz i Newton odkryją gwiazdy.
- Czuję się bardzo dobrze, tylko że...Urwał.
- Tylko że co?
- Za chwilę umrę.
Kozeta i Mariusz zadrżeli.
- Umrzesz? - zawołał Mariusz.
- Tak, ale to nic - odpowiedział Jan Valjean.
Nieszczęście rodzi nieufność, jak szczęście - niewdzięczność.
Kiedy taka ohyda ciąży na człowieku, nie ma on prawa dzielić jej z innymi bez ich wiedzy, nie ma prawa zarażać ich swoją chorobą, wpychać ich niepostrzeżenie w swoją przepaść, okrywać ich swoim czerwonym kaftanem, nie ma prawa podstępnie zakłócać swoją nędzą szczęścia innych. Zbliżać się do zdrowych i dotykać ich swym niewidzialnym wrzodem - to rzecz wstrętna.
Zmęczenie życiem jest rzeczą nie do zniesienia; łatwo wtedy o śmierć.
Nie ulega wątpliwości, że jedna ze stron cnoty graniczy w jakiś sposób z pychą: istnieje między nimi most zbudowany przez szatana. Możliwe, że Jean Valjean był już nieświadomie blisko tej granicy i tego mostu, gdy Opatrzność zawiodła go do klasztoru Petit-Picpus. Dopóki porównywał siebie do biskupa, uważał się za niegodnego i był pokorny, ale od pewnego czasu zaczął się porównywać z innymi ludźmi i zbudziła się w nim pycha. Kto wie, może niepostrzeżenie doszedłby w końcu znów do nienawiści.
Dopóki człowiek chodzi po rodzinnej ziemi, wydaje mu się, że ulice są mu obojętne, że okna, dachy, bramy nic go nie obchodzą, że mury są mu obce, że drzewa to zwykłe, pierwsze lepsze drzewa, że domy, do których nie wchodzi, nie są mu potrzebne, że bruk, po którym stąpa, to tylko kamienie. Kiedy jednak opuści ojczyste strony, widzi, jak drogie są mu tamte ulice, jak brakuje mu tamtych dachów, tamtych okien, tamtych bram, jak potrzebne mu są tamte mury i jak ukochał tamte drzewa; i widzi, że do tamtych domów, do których nie wchodził, wstępował codziennie i że swe trzewia, krew i serce zostawił na tamtym bruku.