Mój angielski jest na tyle słaby, że odrabianie z nią lekcji z matematyki po angielsku to kara za wszystkie moje grzechy.
Może udawało mi się dotknąć artyzmu, ale nigdy nie myślałem o sobie jako o artyście. Rzemiosło pozwoliło mi zachować normalność w zawodzie. Nie przeżywam egzystencjalnej męki twórczej, nie owijam się w węże boa, nie noszę beretu i nie palę marihuany. Wajda pytany kiedyś, dlaczego nie angażuje mnie do filmów, odpowiedział że „Englert jest za zdrowy”.
Mam pełną świadomość przypadkowości. Zagrałem bardzo wiele dobrych ról, które nie zostały zauważone, a parę fatalnych albo średnich, które zostały nagrodzone i, niestety, doskonale o tym wiem. Zawsze bolało mnie to, że największe sukcesy przyniosły mi te przedsięwzięcia, które trafiały w moją psychofizyczność… W tym zawodzie nie ma sprawiedliwości, a sukcesy są nie tylko wynikiem talentu i umiejętności.
Ja przeżyłem, moje siostry bliźniaczki nie. Babcia była sanitariuszką, dziadek działał w obronie cywilnej. A na pogrzebie ojca podszedł do mnie facet i powiedział: „Nie wiem, czy pan wie, ale pana ojciec kupował od Niemców broń dla AK ciężarówkami”. Tylko tyle.
Gdy ktoś się głupio zachowuje, należy znaleźć tego powód i go zneutralizować. Gdy jednak ktoś posuwa się do chamstwa wobec mnie, a szczególnie wobec ludzi ode mnie słabszych, albo gdy łamie zasady współżycia, nie ma dla niego w tym teatrze miejsca.
Chciałbym, żeby te wszystkie nasze orły uwierzyły, że mogą mieć obok siebie gniazdo bez konkurencji, że mogą założyć kolonie orłów, a nie panować tylko samodzielnie. Jestem za stadnym funkcjonowaniem, wolałbym, żebyśmy byli stadem wróbli czy jaskółek, ale stadem. Współpraca, lojalność, tego nam brakuje.
Chciałbym przestać być traktowany jako aktor „konfekcyjny” to znaczy niezdolny do głębszych przeżyć ekranowych.
Czuję, że moje życie jest farsą, życie w ogóle jest farsą. Szczególnie w tym kraju.
A z tego spektaklu to nic nie pamiętam poza tym, że biegaliśmy dookoła klombu. Następnego dnia po emisji telewizyjnej statystowałem akurat w filmie Marysia i Napoleon. Gustaw Holoubek wyłowił mnie z tłumu i spytał: „A to pan wczoraj grał w tym strasznym przedstawieniu? Okropnie pan grał, ale był pan tam jedynym aktorem”. Przyjąłem to jako komplement.
Chodzę stale do teatru, lecz coraz trudniej mi zakochać się w przedstawieniu. Do niedawna dobrym kryterium była zazdrość. Zastanawiałem się, czy zazdroszczę ludziom na scenie – jako aktor, bo najpierw jestem aktorem. Ale zazdroszczę coraz rzadziej. Może z zarozumialstwa, może ze starości, może ze zmęczenia, a może dlatego, że tak łatwo dziś zyskać aplauz.
Jestem aktorem prowincjonalnym i cenię to. Wolę być ulubieńcem Skierniewic niż trzeciorzędnym aktorem w wielkim świecie.
Ja też w życiu zbankrutowałem, ale to nie oznacza, że jak zbankrutowałem, to nagle mój stan umysłowy i stan kultury zmienił się.
Czy ja jestem moralny? Też sobie zadaję to pytanie. Jest jakiś argument, że mógłbym komuś szkodzić. Dochodzę do wniosku, że sama współwłasność czegoś nie szkodzi. Dopiero ktoś może z tej współwłasności źle korzystać. Uważam też, że mówienie, że poza Złotą mieszkają kanibale, którzy przyjdą na Złotą i wszystkich zjedzą, jest błędne.
Na tym 50. piętrze urządzałem różnego rodzaju patologiczne eventy, typu spotkania historyczne, bo mieliśmy tam książki, mieliśmy tam kulturę i sztukę. Dla wielu mieszkańców Złotej są to patologiczne eventy. Byłem świadkiem sytuacji, w której mój znajomy w tatuażach i w czapeczce wchodził do mnie na event, i jeden z zarządzających wspólnotą powiedział, że jakąś patologię sprowadzam na Złotą. A to był jeden z najwybitniejszych, polskich fizyków.
Nie rzuciłem biznesu dla inwestowania, bo odkryłem nagle inwestowanie. Inwestuję od 1996 roku i zawsze chciałem być spekulantem i traderem. No, a co do IT, zajmuję się programowaniem od 9. roku życia. Jestem programistą samoukiem i na tym zbudowałem większość swoich biznesów. I szczerze, znudziło już mnie to.
Wracając do spekulacji: muszę podejmować ryzyko, żeby osiągać jakieś efekty.
Mogę żyć i spać spokojnie, wiedząc, że historia sprzedawana przez zachodnie media to propaganda, a nie prawda. Znam prawdę.
Nie mam nic przeciwko Davidowi Gilmourowi odnoszącemu swoje własne sukcesy. Tym, co mnie obraża, jest tylko koncepcja kariery solowej Dave’a przeprowadzanej pod maską Pink Floyd!
Wcześniej tego roku pojechaliśmy na narty. Byłem właśnie w sklepie, gdzie płaciłem rachunek, i stała tam pewna znana mi pobieżnie kobieta. Czekałem na swój rachunek, a ona coś kupowała, sitko do herbaty. Zupełnie nagle zapytała mnie: „Gdzie zginął twój ojciec?” Byłem bardzo zaskoczony, wyrzuciłem z siebie jakieś „Oh, Anzio”. I teraz: to jest kobieta mniej więcej w moim wieku, a więc gdzieś tak w okolicach czterdziestki. Powiedziała: „Mój ojciec także zginął na wojnie”. Najwyraźniej ktoś pożyczył jej egzemplarz The Final Cut, a ona wysłuchała go w całości i uznała za bardzo poruszający. Tak naprawdę to powiedziała, że wzruszył ją do łez. Powiedziała mi to, stojąc w sklepie, z pewnym wysiłkiem jak podejrzewam, i pamiętam, że pomyślałem wtedy: „To naprawdę wystarczy. I nie będzie miało żadnego znaczenia, jeśli Amerykanie tego nie kupią”.