Pierwsza powieść Stachury wydana w 1969.
Sytuacja światowa nie wyglądała różowo. Klęski suszy, klęski powodzi, trzęsienia ziemi, cyklony, tornada, głód i igrzyska: wyścigi pancernych rydwanów, wyścigi odrzutowych rydwanów, wyścigi rakiet-rydwanów: ziemia-ziemia, ziemia-powietrze i tak dalej. Zaiste więc sytuacja światowa nie wyglądała różowo.
Więc nie kuś mnie, śmierci. Nie kuś mnie, lubieżna kusicielko, łasico cmentarna. Nie kuś tak zabójczo.
Wojna to jest krwi stygnięcie, mówię, a nie krwi piękne fontanniczne rozgorączkowanie. Wojna to nie gejzer jest, mówię, to są stojące, martwe, śmierdzące, cuchnące wody podskórne.
Ja wyciągnąłem się na ziemi, na gęstej, suchej trawie, ustawiłem twarz do słońca, nie bokiem, nie profilem, jak ustawia się liść eukaliptusa, aby rzucać jak najmniej cienia, ale na wprost całą twarz, i paliłem papierosa z przymkniętymi powiekami, myśląc o czymś tam. Ta wieczność stosunku do tego świata, ta wieczność mojego w tej chwili na trawie leżenia, przymknięcia powiek i palenia papierosa, myśląc o czymś tam, to był też bunt. Przeciwko śmierci. Przeciwko figurom krótkotrwałym, czyli śmiertelnym.
To wszystko bez słowa - I była to zaiste pieśń bez słów. Prawdziwa wielka magia była w tych naszych obojętnych, banalnych ruchach. Kto takich rzeczy u siebie ani dookoła nie widzi, ten jest biedniejszy o całe królestwo, czyli konia. Idzie w ołowianych butach i depcze po różach.
Bo to, co masz za sobą, tam nie pozostaje, okrąża cię ze wszystkich stron, wybiega do przodu i oto staje przed tobą.
Coraz częściej zdarzało mi się to zjawisko, ten fenomen, że jakaś normalna chwila stawała się w moich oczach uroczysta.
Całą jaskrawość można zobaczyć całym ciałem i całym tym, co nie jest ciałem. Całą jaskrawość można zobaczyć całą jaskrawością. Z tego wynika jaskrawie, że, kiedy mówię 'zobaczyć', to jest to niedokładne. Całej jaskrawości się nie widzi, to znaczy nie tylko widzi, ale i słyszy, czuje, dotyka, smakuje, oddycha, śni, jawi, nawet rozumie. I tak dalej, i tak dalej. To wszystko z osobna i jednocześnie. Wtedy.
Więc to zawsze życie ociera się o śmierć. A nie odwrotnie. Kiedy umrę, w co nie wierzę, więc kiedy umrę, nie ja będę muskał życie, ale życie muśnie mnie, kiedy ktoś żywy o mnie pomyśli. Może ty, który w tej chwili nienarodzony jeszcze, ty, który w tej chwili, już narodzony, pomyślałeś o mnie w tej chwili, kiedy mnie już nie ma.
Nie dane jest jedno życie na powagę i drugie życie na zabawę (...). Jedno jest dane życie nam. I wszystko w nim musi się pomieścić (...). Żeby, kiedy przyjdzie konać, w co nie wierzę (...), jak najmniej było tego żalu (...), że jeszcze tej rzeczy nie znam (...), jeszcze tu nie byłem (...) i jeszcze tam mogłem się rozdać (...), tam jeszcze nie byłem i nie klaskałem w dłonie, tam nie byłem i nie splunąłem, tam nie podpaliłem ognia, tam nie zasadziłem drzewa, tam nie klęczałem, tam nie biegałem, tam nie przelałem łez, tam nie przelałem krwi, tam nie cieszyłem się, nie śmiałem, nie radowałem się razem z innymi, za ręce trzymając się i tańcząc (...) żeby tego żalu było jak najmniej (...) kiedy nie będzie już wstać, nie będzie już iść, nie będzie już rozdawać się dookoła, bo nie będzie co rozdawać.
Żeby przed oczami zrobiło mi się ciemno, nie trzeba mi nigdy dużo. Jedna kropla wystarczy mi zawsze. Tak to już jest. Kto widzi za dużo, ślepnie raz po raz.
Tak powinno być. Każda normalna chwila, spokojna czy niespokojna, łagodna czy dzika, nędzna czy sławetna, smutna czy radosna, powinna, niezależnie od wszystkiego być uroczysta. Uroczysta bandera powinna nad każdą chwilą, nad każdym dniem powiewać. Żeby nie było tych chwili tych dni nijakich, żadnych, bezbarwnych, nawet nie szarych, pustych dni, ślepych dni, głuchych, głuchoniemych dni, nie żywych, ale też nie martwych, letargicznych, tych dni, jak powiedział jeden, co są, bo się tracą.
Żyjąc w natchnieniu tym wstrząsającym, że żywi jesteśmy, Santa Polonia, i wiemy, co nas czeka; żyjąc w natchnieniu tym nieustającym jak bicie serca, krążenie krwi czy łapanie ustami powietrza, zwyczajna jakaś czynność nabierała niezwyczajnych barw, przestawała być zwyczajna, nabierała takiej wagi, blasku i splendoru, tak straszliwej radości i smutku, że oddawałem się tej czynności bez reszty. Absolutnie. Jakby wieczyście. Na zawsze.
Każdy w sobie nosi te miliardy gwiazd, gasnących powoli jedna po drugiej, zjadanych przez troski, choroby, nieszczęścia i kataklizmy, ale dużo ich – gwiazd, niezliczenie, miliardy i jeszcze ciągle nowe się rodzą, i może to jest to właśnie, co trzyma nas. Może to jest to, ten ciężki cud, za sprawą którego udaje się jednak wyleźć z mroków jamy na powierzchnię, i żyje się dalej. Świeci się dalej.
Niech mnie nikt nie rusza, mowie. Ty, i ty, i ty, i pan, i pani i pan: Czy można prosić was? Nie ruszajcie mnie. Ni źle, ni dobrze, ni w ogóle, ni mimochodem. Bo cokolwiek powiecie, to i tak nie będzie to. Pomińcie proszę mnie milczeniem. A najlepiej zapomnijcie. Szczęście z wami, cicho ze mną.
Wypalić się do końca, do spodu, żeby śmierci, tej zwyczajnej wariatce, nic nie zostawić, niech odziedziczy po nas popiół wygasły i niech go sobie rozdmucha, jeśli chce, na siedem stron, i niech ma przy tym iluzję, że nie jest bezrobotna.
Już od dawna wiedziałem, że łatwo można oszaleć. Nietrudno. Nie myślałem jednak, że tak straszliwie łatwo. Z czasem zacząłem coraz lepiej się na tym znać. Tak, że teraz mogę postawić zagadkę: jaka jest najłatwiejsza rzecz na świecie? Oszaleć! I druga zagadka: jaka jest najtrudniejsza rzecz na świecie? Nie oszaleć! Tak więc i ja wniosłem mały wkład do światowej historii zagadek, rebusów, szarad i innych rozrywek umysłowych.
Byli tacy, co rodzili się. Byli tacy, co umierali. Byli też i tacy, którym to było mało.