Prawda jest wstydliwa, milknie gdy kłamstwo zbyt bezczelnie się panoszy.
...tylko ci są naprawdę interesujący, którzy zrezygnowali z robienia kariery. A kto ją robi, z tym strasznie nudno.
Obóz podpowiedział mi sposób postępowania: nie sprzeciwiać się głośno, tylko w milczeniu — za to czynnie. Wraz z innymi wysłuchałem pokornie rozkazu, ale o piątej wieczór podniosłem się z mego krzesła i wyszedłem. Wróciłem dopiero o dziesiątej rano. Moi koledzy wszyscy już byli na miejscu, rachując albo udając, że rachują. M-z aprobował w głębi ducha moje postępowanie, ale sam się nie zdecydował na nic podobnego; szepnął mi, że wczoraj wieczorem dyrektor stanął przy moim pustym biurku i zaczął krzyczeć, iż zapędzi mnie w głąb pustyni, o sto kilometrów stąd. Przyznam, że strach mnie obleciał: oczywiście, MWD mogło zrobić ze mną wszystko, co chciało. I posłaliby mnie na pustynię! I z odległości 100 kilometrów figę bym widział, a nie rejonowe miasto. Ale miałem szczęście: trafiłem na Archipelag już po zakończeniu wojny, czyli że nie zaznałem na nim już najgorszego; a na zesłanie przyjechałem już po śmierci Stalina. W ciągu miesiąca coś zdążyło się przesączyć nawet tutaj — aż do naszej komendantury. Niepostrzeżenie zaczynała się nowa epoka — trzy lata największego odprężenia w dziejach Archipelagu. Dyrektor nie wezwał mnie do siebie i nie przyszedł gromić mnie osobiście. Przepracowałem cały dzień, jedyny trzeźwy wśród tłumu zamroczonych snem — i znów zdecydowałem się na wyjście o piątej po południu. Niech będzie co chce, byle prędzej. Który to już raz zdałem sobie sprawę, że poświęcić można wiele, ale nie to co najważniejsze. Nie chciałem rezygnować z pisania tej sztuki, którą układałem w pamięci jeszcze w katorżniczym specobozie — i wygrałem. Wszyscy pracowali nocami przez cały tydzień — i przyzwyczaili się, że moje biurko jest puste. A dyrektor, mijając mnie na korytarzu, odwracał głowę.
I tu zrozumiałem, co to jest polska duma — i na czym polegał sekret polskich powstań, tak pełnych zapamiętania. Polak, inżynier Jerzy Węgierski był teraz w naszej brygadzie. Odsiadywał ostatni, dziesiąty rok swojej kary. Nawet gdy był kierownikiem robót, nikt nie słyszał od niego ostrego słowa. Był zawsze cichy, uprzejmy, wyrozumiały. A teraz — twarz mu się zmieniła. Z gniewem, pogardą i męką odwrócił oczy od tego żebraczego orszaku, wyprostował się i krzyknął ze złością, donośnie: — Brygadzisto! Mnie proszę na kolację nie budzić! Ja nie pójdę! Wdrapał się na górne nary, odwrócił się do ściany — i nie wstał. Myśmy w nocy poszli jeść — a ten nie wstał! Nie dostawał paczek, był zupełnie sam, nigdy nie bywał syty — a nie wstał. Para unosząca się nad gorącą kaszą nie mogła mu przesłonić obrazu bezcielesnej Wolności.
Gdybyśmy wszyscy byli tak dumni i nieustępliwi — to jaki tyran by się ostał?
Łatwiej było za czasów Aleksandra II przechowywać w domu dynamit, niż za czasów Stalina dać przytułek sierocie, dziecku wroga ludu.
- BĄDŹ BŁOGOSŁAWIONE WIĘZIENIE!
Miał rację Lew Tołstoj marząc o tym, aby znaleźć się w więzieniu. W którejś chwili ten gigant zaczął usychać. Więzienie było mu istotnie potrzebne, jak ulewa wysychającej glebie.
Wszyscy literaci, którzy pisali o więzieniach, ale sami nigdy w nich nie siedzieli - uważali, że mają obowiązek manifestować współczucie do uwięzionych, więzienia zaś - przeklinać. Sporo się tam nasiedziałem, dusza moja tam się ukształtowała i oto powiadam stanowczo:
- BŁOGOSŁAWIONE BĄDŹ WIĘZIENIE, za to żeś było w moim życiu!
(A z głębi mogił dochodzi mnie odpowiedź - Dobrze ci gadać, skoroś życie zachował!).
Do zasług XX wieku należy zaliczyć Proces Norymberski: niszczył on samą złą ideę - bardzo niewielu zarażonych nią ludzi likwidując przy tej okazji (oczywiście, nie jest to zasługa Stalina, już by on tam wolał mniej gadania, za to więcej egzekucji). Jeżeli na progu XXI wieku ludzkość nie wysadzi się sama w powietrze ani się nie zadusi - może ten kierunek zwycięży?...Jeśli nie odniesie sukcesu - to cała historia ludzkości sprowadzi się do dreptania w miejscu, bez treści i sensu! Dokąd to ciągniemy i po co? Bić wroga pałą? To umiał już człowiek jaskiniowy.
...fałsz wszystkich rewolucji w dziejach. Niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (a w ogólnym zamieszaniu – również nosicieli dobra) – samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą w spadku.
W ciągu siedmiu lat za kratą dość dobrze przyjrzałem się własnej przeszłości i zrozumiałem, za co to wszystko na mnie spada: i więzienie, i złośliwy guz na dodatek. I wcale bym się nie skarżył, gdyby nawet ta kara nie została uznana za wystarczającą. Kara? Ale – kto ją wymierza? No, pomyślcie chwilę – kto?
...przekonałem się, że żadna kara na tym świecie nie spada na nas niezasłużenie. Zdaje się czasem, że dosięgła nas wcale nie za to, cośmy naprawdę zawinili, ale jeśli człowiek przemyśli swoje życie i głębiej nad nim się zastanowi, to zawsze odnajdzie tę zbrodnię, za którą teraz spada nań cios.
Pancerz wytrwałości narasta z biegiem lat na twoim sercu i na twojej skórze. Nie kwapisz się już do zadawania pytań, ani do odpowiedzi na nie, twój język stracił łatwą giętkość. Oczy twoje nie płoną radością, gdy słyszysz dobrą nowinę, ani nie mrocznieją, gdy nadejdzie zła. Bo trzeba jeszcze sprawdzić, czy to aby pewne, i dobrze się rozejrzeć, gdzie tu radość, a gdzie nieszczęście. Masz teraz nowe prawidło życiowe: nie ciesz się, gdy coś znajdziesz, i nie płacz, gdy zgubisz.
Nie mogą cię też zmusić do słuchania agitacji ani do krzyczenia, gdy tylko ktoś pociągnie za nitkę: "Domagamy się!...", "Nie pozwolimy!...". Ani ci nie każą iść do urny, abyś skorzystał z wolnego i tajnego prawa wyborczego – dla wyboru jedynego kandydata.
Po wymiecionym zawieją szkliwie podbiegunowych lodów ciągnie trzydziestu wychudzonych, ale żylastych zeków do łaźni, odległej o 5 kilometrów. Łaźnia – to dużo powiedziane, włazi do niej naraz sześciu ludzi, więc kąpią się na sześć zmian, drzwi otwierają się wprost na trzaskający mróz i cztery zmiany muszą czekać przed i po kąpieli, bo nie wolno im się ruszyć bez konwoju. Ale nikt z nich nie łapie zapalenia płuc, ba, nikt nawet nie kichnie. (Pewien staruch kąpie się tak przez dziesięć lat pod rząd, od 50 do 60 roku swego życia. Puszczają go wreszcie na wolność – jedzie do domu. Ciepło mu teraz, ma opiekę – i ginie w ciągu miesiąca.
Nasz pierwszy więzienny nieboskłon pełen był czarnych, kłębiących się chmur, podpierały go czarne kolumny wulkanicznego dymu, było to niebo Pompei, niebo Sądnego Dnia – dlatego, że uwięzieniu podległ nie byle kto, tylko Ja – czyli oś, dookoła której cały świat się obraca. Ostatnie nasze niebo więzienne było bezdennie wysokie, bezdennie jasne, już białe raczej niż niebieskie.
Samobójca – jest to zawsze bankrut, człowiek, który znalazł się w ślepym zaułku, który uznał, że zmarnował życie i nie znajduje już w sobie sił do dalszej walki. Jeśli zaś te miliony nieszczęsnych kreatur na przekór wszystkiemu nie odbierały sobie życia – to znaczy, że tliło się w nich jakieś przekonanie, którego żadna siła nie była w stanie zniweczyć, że żyła w nich jakaś myśl przemożna. Było to przekonanie, że słuszność jest po ich stronie. Było to przeświadczenie, że cały lud poddany został straszliwie ciężkiej próbie, którą trzeba przetrzymać tak, jak jarzmo tatarskie.
Stan stałej obojętności wyrabia w sobie zek, jako rodzaj bariery obronnej i tylko dzięki temu może przeżyć długie lata na tych posępnych wyspach. Jeżeli w ciągu pierwszego roku pobytu na Archipelagu nie uda mu się osiągnąć tego stanu ledwie pełgającej, przygasłej wegetacji, to zwykle musi zginąć. Jeśli go zaś osiągnie – to zostaje przy życiu. Jednym słowem: jak nie zdechniesz – to będą z ciebie ludzie.
Zek zawsze spodziewa się najgorszego, żyje w ciągłym oczekiwaniu na kopniaki losu, wciąż tylko patrzy, że go jakaś gadzina ukąsi. I odwrotnie – wszelką chwilową folgę uważa za niedopatrzenie, za omyłkę władzy. W tym ciągłym oczekiwaniu na nieszczęście dojrzewa surowa dusza zeka, obojętna na los własny i niemiłosierna dla innych.