Grałem na fortepianie i na gitarze, ale moja przygoda z muzyką skończyła się, kiedy w wieku 13 lat zdiagnozowano u mnie guzki śpiewacze. Mogłem stracić głos na amen. Pamiętam, że pojechaliśmy z rodzicami do Szczecina do lekarza, który powiedział, że mogę śpiewać, ale będę miał głos jak Rod Stewart. Nie miałem pojęcia, kto to jest, więc rodzice puścili mi jego piosenki. I tak się zaczęło.
W sitcomach nie grałem, nie łapałem popularności za wszelką cenę. Przyjąłem rolę w serialu, nie ukrywam tego, żeby nie myśleli, że umarłem. Od pewnego czasu, im dalej odchodzę od ról amantów i od seriali, tym częściej spotyka mnie zarzut, że jak to możliwe, żeby taki konfekcyjny aktor zajmował się takimi sprawami jak kierowanie Teatrem Narodowym.
Plany umarły wraz z otrzymaniem rachunku telefonicznego. Myślałem, że moja mama mnie za to zabije, pokroi i wyrzuci na Barlickim. Oto cała przygoda. Przestroga: nie gadaj z Francuzami przez telefon.
Dla mnie muzyka jest formą sztuki, a gitara jest pędzlem. Jest jak dla pisarza pióro czy klawiatura. Co z tego, że na przykład będzie pisał niezwykle szybko. To się ma nijak do tego, co jest treścią książki. Treścią książki jest wyobraźnia. Ja szukam ludzi o ogromnej wyobraźni, a to jest zupełnie inne zagadnienie niż umiejętność gry na gitarze.
Jazz to ta dziwna esencja, to inne postrzeganie czasu. Ludzie, którzy zajmują się muzyką poważną, nic nie wiedzą o jazzie. Nic. To dla mnie dziwne i zaskakujące.
Grałem więcej parszywych ról, niż jakikolwiek inny aktor w historii.
Sam jazz jest fuzją Afryki z Europą na terenie amerykańskim. Najważniejszy jest rytm. Jazz jest muzyką rytmiczną. Dla mnie prawdziwy rock&roll skończył się na Jimim Hendriksie. Teraz dużo muzyki brzmi podobnie do rock&roll’a, ale nie ma w sobie tej głębi, korzeni.
Dziś, kiedy siłą rzeczy muszę dokonywać wyborów między teatrem a muzyką, wybieram głównie muzykę. To chyba moja pierwsza refleksja w życiu nad wyborem zawodu. Mam przeczucie, że w śpiewaniu mogę być dużo bardziej wolna.
Nie umiem pisać, ale jestem tego rodzaju debilem, który jeżeli czegoś nie umie, to go to strasznie wciąga. Tak było z muzyką. Nie jestem kompozytorem, nie znam się na muzyce, ale mnie to wciągnęło. Lubię po prostu to, czego nie umiem, co jest nieznane.
Śmierć latała ze mną podczas wojny przycupnięta na siedzeniu mojego spitfire’a, towarzyszyła mi też, gdy rozwścieczone fale były w zmowie z wiatrem i czyhały na chwilę słabości kruchej żaglówki. Śmiertelne zagrożenie przynosiły mi polowania na dzikie zwierzęta i wizyty wśród wrogich i pierwotnych plemion indiańskich. Śmierć kryła się w kulach rabusiów, w zatrutych strzałach, w pełnych jadu zębach węży. W dziewiczej selwie, na drogach i bezdrożach, w wodzie i w górach miałem szansę walczyć ze śmiercią. Na kulę mogłem odpowiedzieć kulą, a furię Przyrody mogłem pokonać mięśniami, zręcznością i pomysłowością. Tutaj, w selwie żelaza i betonu, czułem się bezradny, nie znałem dostatecznie świata kłamstw.
Chodniki po obu stronach jezdni zatłoczone były spieszącymi się ludźmi. Tylko zmiana świateł zatrzymywała ich na chwilę. Dokąd szli, dlaczego tak się spieszyli? Nagle ludzie wydali mi się podobni do szklanych kulek w zabawkach mechanicznych: toczą się i toczą zderzając się ze sobą po drodze, by wreszcie ulec prawu grawitacji. Czułem się, jak jedna z tych kulek, ale nie chciałem ulec... nie chciałem, by popychali mnie inni. Chciałem iść własną drogą. Jednakże wciąż zderzałem się z tymi, którzy chcieli zatrzymać mnie i zmienić kierunek mojej drogi. Postanowiłem twardo walczyć, nawet jako jeden przeciwko wszystkim.