Zniszczone, zatarte, upokorzone, zapędzone w kąt, przemilczane – wszelkie cechy dziecka przetrwały u człowieka pięćdziesięcioletniego. Najczęściej rozpływają się w cieniu, czatują; wystarczy chwila nieuwagi, żeby podniosły głowę i pod przebraniem weszły w pełne światło.
W moim szaleństwie lubię to, że już od pierwszego dnia chroniło mnie przed zwodzicielstwem „elity”.
Trzeba jednak było poinformować mnie jakoś o pisarzach. Dziadek uczynił to taktownie, bez entuzjazmu. Wyuczył mnie nazwisk ludzi sławnych; w samotności recytowałem bezbłędnie ich listę, od Hezjoda do Wiktora Hugo; byli to Święci i Prorocy.
Robak niemrawy, bez wiary, bez praw, bez rozumu i celu, chroniłem się w komedię rodzinną, wiercąc się, biegając, przeskakując od oszustwa do oszustwa.
Nigdy nie uważałem się za szczęśliwego właściciela „talentu”, jedyną moją troską było ratować się – puste ręce, pusta kieszeń – pracą i wiarą.
Nauczano mnie Historii Świętej, Ewangelii, katechizmu, ale nie dawano mi środków do zdobycia wiary; w rezultacie zrodził się bezład, który stał się moim ładem indywidualnym.
Na mojej napowietrznej wyspie byłem najpierwszy i niezrównany – spadłem do ostatniego rzędu, kiedy podporządkowano mnie prawom ogólnym.
Lubiłem się podobać, chciałem brać kąpiele kultury, naładowywałem się co dzień tym, co uświęcone.
Dogmatyk, wątpiłem o wszystkim oprócz jednego – że jestem wybrańcem wątpienia, odbudowywałem jedną ręką to, co burzyłem drugą, a niepokój uważałem za gwarancję swojego bezpieczeństwa; byłem szczęśliwy.
Ażebym uzyskał pewność, iż uwieczni mnie rodzaj ludzki, włożono mi do głowy, że rodzaj ów nie skończy się nigdy. Zgasnąć w nim równało się narodzinom i przekształceniu w nieskończoność, ilekroć jednak wykładał mi ktoś hipotezę, że pewnego dnia jakiś kataklizm mógłby zniszczyć naszą planetę, zdejmowała mnie trwoga, choćby miało to nastąpić za pięćdziesiąt tysięcy lat; i dziś jeszcze, zawiedziony, nie potrafię myśleć bez lęku, że słońce kiedyś wystygnie. To że moi współplemieńcy zapomną o mnie na drugi dzień po moim pogrzebie, nie obchodzi mnie raczej; dopóki żyć będę, będę ich nawiedzał nieuchwytny, nie nazwany, obecny w każdym tak jak we mnie obecne są miliardy zmarłych, których nie znam, ale których chronię przed unicestwieniem. Gdyby jednak ludzkość znikła, zabiłaby swoich zmarłych na dobre.
Wszyscy jesteśmy tutaj, aby jeść i pić dla zachowania naszego drogocennego istnienia, a nie ma nic, nic, żadnej racji istnienia.
Trzecia godzina. Trzecia to zawsze za późno, albo za wcześnie, na to, co się chce robić.
Nie miałem prawa istnieć. (…) Istniałem jak kamień, roślina, mikrob.
Nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych, nie jestem dziewicą ani księdzem, żeby się bawić w życie wewnętrzne.
Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, które sobie przypominamy. To tak, jakbyśmy chcieli złapać czas za ogon.
Ale dla mnie nie ma ani poniedziałku, ani niedzieli: są tylko dni popychające się w bezładzie.
A może chodzi o to, że żyję samotnie? Ludzie mający towarzystwo przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele. Nie mam przyjaciół: czy dlatego moja skóra jest taka naga? Można by powiedzieć – tak, można by powiedzieć, że to natura bez ludzi.
Wszystkie uczucia w tym są szczególne, iż wierzymy, że tylko my je odczuwamy.