Koty są szczwane, przyznał starzec. Pewnie mógł to tak samo być zwykły domowy kot. One rozszarpią wszystko co tylko znajdą. Takie już są. Domowe koty to bystrzaki. Bystrzejsze niż pies albo muł. Ludziska myślą, że one głupie, bo niczego nie idzie ich nauczyć, ale to tylko przez to, że samemu kotowi uczyć się nie chce. Za wielki z niego mądrala.
Ale nie wystarczy czegoś nie wiedzieć, żeby to coś się odstało.
Między ścięgnami jej szyi głęboki, dymnobłękitny dół. Pod papierową skórą zarysy drabiniastych kości, niczym pręgi, zstępujące rzędami w dekolt sukienki. Kiedy przełykała, oczy spuszczone nad robótką mrugały jak u ropuchy. Powieki pomarszczone niby łupiny włoskich orzechów. Szpakowate włosy ciasno ściągnięte na kształt hełmu z cynkowego drutu.
Oboje dotknięci byli światłem, rozdzieleni wąskimi drzwiami, w których trwał mrok.
Noc. Górskie wąwozy grały psimi głosami, zawisającymi żałobnym trenem w coraz chłodniejszym powietrzu. Wśród pierzastej ciszy polatuchy szybowały z drzewa na drzewo nad głową starca, który siedział na spróchniałej kłodzie i niespokojnymi stopami deptał jadowite krzewinki sumaka...
Późnym latem góra praży się pod niebem z bezlitosnego błękitu. Czerwony kurz drogi biegnącej obok sadu jest jak pył z ceglarskiego pieca. Nie da się go utrzymać w garści. Gorące wiatry pną się po zboczu, nadciągają z doliny, cuchnąc jak nieświeży oddech trojeścią, chlewem, gnijącą roślinnością. Wysokie pobocza z czerwonej gliny wieńczy zwiędły wiciokrzew i uschnięty, zakurzony groszek. Pod koniec lipca chylą się tu łany kukurydzy, spieczone zeschłe, jakby pokonane. Cała zieleń jest wyblakła i sucha. Glina pęka i rozłupuje się w bezliku mikrokataklizmów, a tu i ówdzie na zniszczałej ziemi wapienne głazy leżą jak szkółki grzejących się w słońcu delfinów, garbiąc szare, żłobkowane grzbiety pod piekielnym niebem.
W sierpniu znalazł na górskiej drodze pustułkę, skuloną w pyle, z rozpostartym jak wachlarz, obwisłym skrzydełkiem. Patrzyła na niego bez złości ani strachu, ale twardo, nieustępliwie. Obserwowała go, gdy do niej podchodził, a potem odwróciła głowę, kiedy sięgnął po nią ręką i podniósł ją z ziemi, czując, jaka jest ciepła i rozedrgana w jego dłoni, i już nie patrzyła na niego, nie poruszyła się, tylko niewzruszenie spoglądała w dolinę jastrzębimi ślepiami o zimnym połysku, a wiatr mierzwił jej pióra na szyi.
Wiosną górę pokrywała nieokiełznana zieleń, wzbierająca aż pod niebo. Zawsze stawało się to nagle. Któregoś ranka po prostu była już wiosna, a jej bujny aromat przesycał powietrze. Starzec wdychał gęste ziemne wonie, wspominając inne wiosny, inne lata. Mgliście rozmyślał nad tym, jak pamięta się zapachy...Bo przecież inaczej niż widoki.