(...) istnieje forma dumy, która nazywa się milczeniem, forma miłości, która nazywa się tęsknotą, forma wielkości, która nazywa się wiernością. Wiernością tradycjom, przeszłości.
(to) cała Ameryka, która nigdy do niczego się nie przywiązuje, wciąż zmienia adresy, odrywa się bezboleśnie od wszystkiego: od rodziców, dzieci, współmałżonków, domów, krajobrazów. I dlatego nie ma tradycji.
To są sprawy, których my, Europejczycy, nie potrafimy zrozumieć; my chuchamy na nasze miasta, bronimy ich od stuleci, i im są starsze, tym bardziej jesteśmy z nich dumni. Piękne czy brzydkie, miasto jest żywą istotą.
(...) Ameryka pełna jest miast widm: gost towns. Nagle droga się kończy i znajdujesz się w opustoszałym mieście, zniszczonym, w ruinie. Szkielety domów, banków, kościołów, druty zwisające niczym luźne sznurki, ani jednego kota, psa, czegoś żywego, co ruszałoby się na tym cmentarzu. Rzekłbyś, że spadła bomba, że zburzyło je trzęsienie ziemi, zabijając wszystkich, dosłownie wszystkich. Nic nie spadło, nic nie zostało zburzone, nikt nie zginął. Po prostu pewnego dnia pół wieku albo wiek temu mieszkańcy je opuścili: tak jak się opuszcza kochankę, która się znudziła, rodzinę, której już nie kochamy.
(...) my, którzy przyjeżdżamy z Europy i zatrzymujemy się w Nowym Jorku, nie myślimy nigdy, że Ameryka jest pusta, pusta na przynajmniej jednej trzeciej swojej powierzchni, niezamieszkana. I pogrążona w niekończącej się straszliwej ciszy.