Pan Tadeusz czyli Ostatni zajazd na Litwie – epopeja Adama Mickiewicza wydana w 1834 roku.
...każdy wolności własnej cząstkę składa
Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa.
Gdy potem zaczęła mówić o malarstwie, o muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie! Dowiodła, że zna równie pędzel, nuty i druki; aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki, lękał się, by nie został pośmiewiska celem.
Grzeczność nie jest rzeczą małą: kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało,[…] wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje.
[...] Krzyczał nieraz, do góry podniósłszy szklenicę,
Że nie miał przyjaciela nad Jacka Soplicę.
To wiem, że kto chce bić się, niech Kropidło chwyta,
Kto umierać, ten księdza niech woła, i kwita!
Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza, odbiera naprzód rozum od obywateli.
Takiej kawy, jak w Polszcze, nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta,
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nietrudno o nią: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
Przyjechawszy z wojażu upodobał mury,
Tłumacząc, ze gotyckiej są architektury;
Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem,
że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś gotem.
Tu kapusta, sędziwie schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;
Ówdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Który od swej łodygi aż w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.
Zaczęła się prędka, zmieszana rozmowa,
W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowa
Krótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań,
Wykrzykników i westchnień, i nowych powitań.
(Wicher)
Łbem grunt wierci, z nóg piasek sypie gwiazdom w oczy.
Upadła nań i cała wzdłuż się rozpostarła,
Łokcie na trawie, skronie na dłoniach oparła,
Z głową w dół skłonioną; na dole, u głowy, Błysnął francuskiej książki papier welinowy;
Nad alabastrowymi stronicami księgi
Wiły się czarne pukle i różowe wstęgi.
Siedzą wokoło wody, jak czarownic kupa
Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.
Tym ładem, mawiał, domy i narody słyną,
z jego upadkiem domy i narody giną.
Sen szlachecki był jeszcze twardszy niż sen muszy:
Żaden nie bzyka, leżą wszyscy jak bez duszy,
Chociaż byli chwytani silnemi rękoma
I przewracani jako na przewiąsłach słoma.
Zbyt często wielka dusza, myśl wielka, ukryta
W samotności, jak róża śród lasów rozkwita;
Dosyć ją wynieść na świat, postawić przed słońcem,
Aby widzów zdziwiła jasnych barw tysiącem!
Kraje dzieciństwa, gdzie człowiek po świecie
Biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie...
Robak wsparty na stole wpółgłośno rozprawiał,
Tłum szlachty go otaczał i uszy nadstawiał,
I nosy ku księdzowskiej chylił tabakierze;
Brano z niej, i kichała szlachta jak moździerze.