Powieść uznawana za najbardziej dojrzałe dzieło pisarki, najbardziej oddające charakter jej talentu i pracy. Powieść jest uznawana za epopeję narodową.
Przez wpółotwarte okno do pokoju tego naleciało mnóstwo białych nadniemeńskich motylków, wzbijało się pod sufit, krążyło dokoła lampy i z rozpiętymi, krepowymi skrzydłami padało na okrywające biurko księgi i papiery. Benedykt usiadł przed biurkiem i wpatrzył się w te śnieżne, skrzydlate stworzonka. Coś mu one przypominały: jakiś moment bardzo odległy, lecz niezmiernie ważny, jakiś w życiu jego punkt zwrotny… Niegdyś, dawno temu, był wieczór bardzo do tego podobny, równie ciężki i ponury. Te motylki, tak samo jak teraz, kręciły się koło lampy i na rachunkowe książki padały… On coś wtedy postanawiał, i postanowienia nie dokonał, coś miał uczynić, i nie uczynił...
Życia bez wyższych uczuć i myśli nie chcę i wolałbym umrzeć wcześnie z wielkim ogniem w piersi, niźli z kamieniem lub mętną wodą żyć wieki!
Znowu jednak nie było to tym, o czym mówić chcieli.
— Panno Justyno! — zaczął Jan. — Niech pani echu powie to imię, które dla pani najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!…
Pod spadającymi na jej czoło listkami topoli stała prosta i tak wzruszona, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejącą rzeką w coraz ciemniejszym powietrzu zabrzmiało imię:
— Janku!
Bór przeciągle, głośno, śpiewnie trzy razy odpowiedział:
— Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku!
Justyna na rozśpiewany bór patrzała, lecz czuła, że kibić jej otacza ramię drżące, niecierpliwe, a przecież jeszcze nieśmiałe. Zalękniona także, rumieńcem w zmroku płonąca, z uśmiechem zmieszania próbowała jeszcze z echem rozmawiać:
— Janku! — zawołała jeszcze.
Ale echo nie odpowiedziało, tak wołanie było ciche i tak prędko na jej ustach stłumił je pocałunek. Powoli uwalniając się z jego objęcia, twarzą w twarz przed nim stanęła, obie
dłonie położyła mu na ramionach i dobrowolnie, z dreszczem szczęścia, z rozkoszą ufności i bez granic, głowę na jego pierś pochyliła.
— Królowo moja! Najdroższa! Jedyna! Czy moja ty? Czy moja? Moja?
— Na zawsze! — odpowiedziała.
Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z wody wypłynął ognisty sierp wschodzącego księżyca, prędko powiększał się, zaokrąglał, podnosił, aż nad rzeką zawisł ogromną, pałającą tarczą. Gwiazdy gasły, świat tonął w ciszy i rozwidniał się łagodną, marzącą światłością. Pod srebrną topolą szemrały szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet człowiek, który w grubej kapocie i wielkiej, kosmatej czapce u szczytu góry pod rzędem lip nieruchomych siedział z głową opartą na ręku i twarzą ku księżycowi obróconą.
Na mnie, cóż? Czy kogo na drodze zrabowałem albo czyje dziecko na śniadanie zjadłem?
Może to psie życie do niczego istotnie nie prowadzi, człowiek rdzewieje tylko, duszę w sobie gasi.
Nabiera się przecież przyjaźni i przywiązania dla człowieka, z którym choć czas jakiś przeżyło się szczęśliwie.
Młodym i silnym być a jak w zgrzybiałej starości żyć w wiecznym odpoczywaniu. Wstyd.
Głowę masz tak napełnioną teoriami, że wygłaszać je potrzebujesz zawsze i wszędzie... Jest to zwykła cecha pierwszej młodości...
I bez tego pewnie już pewno nakłamałeś w życiu jak ostatni faryzeusz.
(...) z tą ziemią jak z matką spojony i wszystkie pulsy jej życia i losów we własnych losach i żyłach czujący.