Ktoś nacisnął przycisk i wół dostał za swoje. Dostał, by trafić na rynki mięsne całego świata. Dostał, żeby wpaść w ręce rozplotkowanych, rozchichotanych, wypoczętych i ograniczonych gospodyń domowych całego świata, które o drugiej po południu siedzą w szlafrokach, zaciągają się pobrudzonymi szminką papierosami i nie czują dosłownie nic.
Nie obchodziło mnie zbytnio zagrożenie komunistyczne ani nazistowskie. Chciałem się napić, chciałem wsadzić każdej napotkanej cizi, miałem też ochotę dobrze zjeść, śpiewać nad kuflem piwa w śmierdzącym barze i palić cygaro.
- Próbowałeś pogadać z psychoanalitykiem?
- To bez sensu. Są nudni, bez wyobraźni. Nie potrzebuję psychoanalityków.(...)
Chciałbym być psychoanalitykiem, gdybym mógł rżnąć wszystkie babki. To jedyna dobra strona tej profesji. Poza tym ten fach jest do niczego.
- Jezu!
- Zostaw Jezusa w spokoju. Jezus nie ma z tym nic wspólnego! Chociaż...Zaraz...Poczekaj, szmaciarzu, podsunąłeś mi pewien pomysł.
Mason odwrócił się na krześle w stronę Underwooda, który nadal opierał się plecami o deszcz.
- Warto o tym pomyśleć.
- Mhm - przyznał Underwood.
- Oderwij na chwilkę wzrok od swego fiuta, Cliff. Zastanów się nad tym.
- Nad czym?
- Chrystus na wrotkach. Niezliczone możliwości.
- Pewnie. Tak. Moglibyśmy dołączyć także diabła.
- Dobre. Tak, diabła.
- Można nawet wykorzystać krzyż.
- Krzyż? Nie, to już zbyt banalne.
Napis na dachu innego budynku głosił JEZUS ZBAWIA, ale ani Jezus, ani pomarańcze niewiele były dla mnie warte.
Rurka od lewatywy wciąż się wysuwała, zalałem całą łazienkę, bolał mnie brzuch o tonąłem w śluzie zmieszanym z gównem. Tak wygląda koniec świata, żadna bomba atomowa, tylko gówno, gówno i jeszcze raz gówno.
Kiedy padło pytanie o religię, odpowiedziałem "katolik", głównie po to, żeby oszczędzić sobie zdziwionych spojrzeń i pytań, które zwykle następują po oświadczeniu, że jestem bezwyznaniowcem. Miałem dość dyskusji i zbędnych formalności. Znalazłem się w szpitalu katolickim, kto wie, może będą się mną lepiej opiekować albo otrzymam błogosławieństwo papieża.
Nie lubimy, gdy ludzie zajmują nam niepotrzebnie czas.
- Nie jestem "ludźmi".
Przez duży otwór wysoko na odległej ścianie wjeżdża pół wołu, a może cały wół, tak, to były całe woły, przypomniałem sobie, miały cztery nogi - jeden z nich wyjeżdżał z otworu na haku, przed chwilą go zaszlachtowano, zatrzymywał się tuż przede mną i wisiał na tym haku o kilka cali ode mnie.
"Chwilę temu go zabito - pomyślałem. Zarżnęli biedaka. Jak oni odróżniają człowieka od wołu? Skąd wiedzą, że ja nie jestem wołem?".
W Ameryce musisz być zwycięzcą, nie ma innego wyjścia, musisz nauczyć się walczyć za nic i nie zadawać pytań.
Utrzymywała, że mnie kocha. Lubiła zawiązywać mi wstążki na kutasie i zakładać mu małą papierową czapeczkę na główkę.
- Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że przyprowadzę przyjaciół?
- Nie mam przyjaciół.
- Mam na myśli swoich przyjaciół.
Uznałem, że jestem szalony i nieprzystosowany, co czyniło mnie jeszcze bardziej odrażającym. Wybrałem się do biblioteki, gdzie próbowałem znaleźć książki traktujące o tym, co wywoływało u ludzi stany podobne do mojego, jednak albo nie mogłem ich znaleźć, albo nie byłem w stanie zrozumieć tych, które znalazłem.
Lou odzyskał pracę, którą stracił przez chlanie, i poprzysiągł, że będzie pił tylko w weekendy.
- Jak chcesz, przyjacielu - powiedziałem mu. - Tylko trzymaj się ode mnie z daleka, ja piję na okrągło.
- Zakochałem się - wyznał.
Nic nie powiedziałem. Skręciłem papierosa.
- Wierzysz w miłość? - spytał.
- Muszę. Raz mi się zdarzyła.
- Gdzie ona jest?
- Nie ma jej. Nie żyje.
- Nie żyje? Jak to się stało?
- Picie.
Moja też pije. Martwię się o nią. Jest wiecznie zaprawiona. Nie potrafi przestać.
- Nikt nie potrafi.
(...) Stary, naprawdę ją kocham!
- Do diabła, Marty, pewnie chodzi tylko o seks.
- Nie, kocham ją. Hank, ja naprawdę to czuję.
- Zdarza się.
(...)
- Na razie pijesz równo. Jeśli ją tak kochasz, rzuć to w cholerę. Od razu.
- Na Boga - zrobię to! Wyleję wino do zlewu!
- Nie bądź taki melodramatyczny. Zostaw mi kieliszek.
Lecimy do San Francisco, gdzie mam czytać swoje wiersze.
Jestem Henry Chinaski, poeta. Mądry i głęboki. Wspaniały. Ale jaja, nie? Nie, naprawdę mam wspaniałe jaja.
Prawdę mówiąc, jestem facetem, który ma mnóstwo problemów i przypuszczalnie większość z nich stwarza sobie sam. Mam na myśli kobiety, hazard i wrogie uczycie wobec zbiorowości - a im większa grupa, tym większa moja wrogość. Nazywają mnie negatywnie nastawionym ponurakiem.
Nie mogę zapomnieć tej kobiety, która wykrzyczała mi w twarz:
- Jesteś taki cholernie negatywny! Życie może być piękne!
Pewnie i może, zwłaszcza gdy ktoś nie drze mordy.
Przeszła przez podwórko, otworzyła furtkę i ruszyła alejką w świetle księżyca. Dochodziła pierwsza w nocy, niebo było zupełnie bezchmurne. Tam, w górze, tkwiły wciąż te same gwiazdy. Dotarła do bulwaru i ruszyła na wschód, aż znalazła się przed drzwiami "Blue Mirror". Weszła do środka i rozejrzała się. Przy końcu baru siedział samotnie pijany Walter. Podeszła do niego i usiadła obok.
- Tęskniłeś za mną, misiu? - zapytała.
Walter uniósł głowę. Rozpoznał ją, ale nie odpowiedział. Spojrzał na barmana, który ruszył w ich stronę.
Wszyscy się tu znali.
- Nigdy nie udałoby mi się to z facetem po studiach. Są jacyś tacy mięciutcy, jak słodkie bułeczki. Do tego ten porządek w domu. Wiesz, czułam się, jakbym miała pokojówkę. On sam sprzątał. Wszystko było bez skazy. Można było jeść rosół prosto z klopa. Był antyseptyczny, taki właśnie był.
- Napij się dobrze ci to zrobi.
- I nie potrafił się kochać.
- Chcesz powiedzieć, że mu nie stawał?
- Nie, stawał mu przez cały czas. Ale nie potrafił dać kobiecie rozkoszy, wiesz. Nie wiedział co z nim robić. Cała ta forsa i wykształcenie, a był do niczego.
- Chciałbym mieć wyższe wykształcenie.
- A po co? Masz wszystko co trzeba, George.