Dramat w dwóch aktach. Tematem utworu jest zakład Boga z Mefistofelesem, o duszę tytułowego doktora Fausta.
Mało kto, żyjąc, z życia zdaje sobie sprawę;
gdziekolwiek je ułapisz, wszędzie jest ciekawe.
Cząstka siły mała, Co złego pragnąc zawsze dobro zdziała.
Rzuć te igraszkę co zgryzotę budzi,
która jak sęp wątrobę szarpie ci powoli.
Najgorsze towarzystwo pojąć ci pozwoli,
że też człowiekiem jesteś pośród ludzi.
Ja jestem duchem który wciąż zaprzecza i mam prawo bo wszystko co powstaje słusznie się pastwą zatracenia staje, więc lepiej żeby nic nie powstawało. A wszystko to co wy zbyt śmiało zowiecie grzechem, złem, przeklętem moim jest właśnie elementem.
Ten tylko godzien życia i wolności,
Który je musi wywalczać codziennie.
Starość nie czyni dzieckiem, jak chce porzekadło,
Lecz najprawdziwsze dzieci w nas zastaje.
Własny dom - głosi wszak przysłowie oto - i zacna żona lepsze niźli złoto.
Troska zakradnie się choćby przez szparę.
(…)
Gdy mnie nie dosłyszy ucho,
W sercu zakołacę głucho;
Różnorakie biorąc kształty
Srogie wkoło czynię gwałty.
W wielkim morzu, w długiej drodze
Ze strachem ja w parze chodzę,
Ten mnie znajdzie, kto nie szuka.
Zelży mnie, a nie oszuka.
(…)
Kogo ja pojmałam w sidła,
Temu cała ziemia zbrzydła,
A tyle przyniósł mi ten trud, żem jest tak mądry jak i wprzód!
U Was, mój panie, z samego imienia
Odczytać można sens Twego istnienia.
Tu widać wyraźnie stare Wasze dzieje,
Gdy zwą Was bożkiem, kłamcą, niszczycielem.
Kimże więc jesteś?
Potrzebna ci, diable, pisemna umowa?
Nie znasz mężczyzny ani jego słowa?
Nie wiesz, pedancie, że mówione słowo
Na wieki będzie za mówcą podążać?
Bo świat ten cały skrzyknie się na nowo,
By dotrzymania umowy zażądać?
To jest szaleństwo, lecz honor jest święty,
Człowiek honoru utracić nie zechce!
Kto słowo złamie, ten będzie przeklęty,
Honor jedyny dumę ludzką łechce.
Nasze czyny, równie jak cierpienia,
Hamują postęp naszego istnienia!
Wróć mi w całej ich pełności
Owe szczęsne niepokoje,
Siłę gniewu, moc miłości,
Wróć mi młode lata moje!
NADNATURALISTA
Z radosną patrzę nadzieją i pełen jestem otuchy, bo jeśli diabły istnieją, muszą i dobre być duchy.
W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę,
zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę,
niestety teologię też! - cóż? - pozostałem
mizernym głupcem! - tyle wiem, ile wiedziałem.
Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem,
i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem
oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem
i wiem, że nic nie wiemy - i że ja nic nie wiem.
Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża,
że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża?
że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nie znana,
że się nie lękam piekła nie trwożę szatana?
Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta,
pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta.
Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać -
i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać?
Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata,
nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata,
Któż drugi byt sobaczy tak wlec się odważy
z maską obojętności na posępnej twarzy?
(...)
Księżycu, druhu bratni,
obyś na me cierpienia patrzał raz ostatni;
ileż ponurych nocy oto przy tym stole
szukałem w księgach prawdy w łudzącym mozole,
a ty, mój przyjacielu wierny - po cichutku
patrzyłeś w moje oczy przygasłe od smutku.
Obym mógł w twoim świetle radosny, pogodny,
na szczytach gór oddychać wolny i swobodny,
nad przepaście z duchy wzlatać,
mgły na łąkach snuć i splatać
i zbyty, nauk pustej wiedzy -
poić się rosą przesrebrzonej miedzy.
A oto żyję w mroku, w cieniu,
w przeklętym, ponurym więzieniu,
gdzie przez szkieł barwnych zator wpada
jasność zamglona, brudna, blada.
Zwał ksiąg mnie dusi i więzi swym pyłem,
wśród stert papieru tyle lat przeżyłem,
wśród szkieł, przyrządów, instrumentów wielu,
z których każdy od życia grodzi i rozdziela.
Ułóż w stos książki, Fauście, stań na wiedzy szczycie -
oto jest świat twój, oto twoje życie!
MEFISTOFELES
otrząsa się
Mądry Polak po szkodzie, lecz jam nie mądrzejszy; od północnego absurd południa nie mniejszy; tu i tam takie same obmierzłe upiory, wylęgłe z mroków głuchych, z wyobraźni chorej.