Serce. Cała jego tajemnica została na zawsze rozstrzygnięta - to ta niekształtna bryła wielkości pięści, w brudnokremowym kolorze. Bo to jest właśnie kolor naszego ciała, szarokremowy, szarobrązowy, brzydki, trzeba go zapamiętać. Nie chcielibyśmy takich ścian w naszym domu ani takiego samochodu. To kolor wnętrza, ciemności, miejsc, gdzie nie dociera słońce, gdzie materia kryje się w wilgoci przed cudzym wzrokiem, a więc nie musi się już popisywać. Tylko z krwią stać ją było na ekstrawagancję; krew ma być ostrzeżeniem, jej czerwień alarmem, że muszla naszego ciała została otwarta. Ciągłość tkanek - przerwana.
W rzeczywistości od środka jesteśmy pozbawieni koloru. Gdy serce porządnie wypłucze się z krwi, tak właśnie wygląda - jak glut.
W kościele La Madeleine nie mogły śpiewać kobiety - ani w chórze, ani solo. Tka była wiekowa tradycja. Tylko męskie głosy, ewentualnie głos kastratów (dla Kościoła mężczyzna bez jaj jest lepszy niż kobieta...).
Bywa, że uwiedzie mnie jakaś wyłuskana z tłumu postać i wtedy zbaczam z mojej marszruty, żeby za nią przez chwilę podążać, zacząć opowieść. To dobra metoda; doskonalę się w niej.
W psychologii podróżnej mówi się, iż wrażenie podobieństwa dwóch miejsc jest wprost proporcjonalne do odległości między nimi. To, co blisko, nie wydaje się do siebie podobne, wydaje się obce. Często największe podobieństwa odnajdujemy - mówi psychologia podróżna - na odległych krańcach świata.
Każdej części ciała należy się pamięć. Każdemu ludzkiemu ciału - przetrwanie. To skandal, że jest tak kruche i delikatne. To skandal, że pozwala mu się rozkładać pod ziemią albo wydaje się je na pastwę płomieni, spala jak śmieci.
Według psychologii podróżnej wyspa reprezentuje najbardziej pierwotny, najwcześniejszy stan sprzed socjalizacji, kiedy ego zindywidualizowało się już na tyle, by zyskać pewien poziom samoświadomości, lecz nie nawiązało jeszcze pełnych, satysfakcjonujących relacji z otoczeniem. Stan wyspy to stan nie zaburzonego żadnym wpływem z zewnątrz pozostawania we własnych granicach; przypomina on swego rodzaju autyzm i narcyzm. Wszelkie potrzeby zaspokajane są we własnym zakresie. Tylko "ja" wydaje się realne; "ty" i "oni" są zaledwie niewyraźnymi fantazmatami, Latającymi Holendrami, które pojawiają się gdzieś daleko na horyzoncie i zaraz znikają. Właściwie to nawet nie wiadomo, czy nie były zwykłym złudzeniem oka przyzwyczajonego do linii prostej, która perfekcyjnie dzieli pole widzenia na góre i dół.
Opisywanie jest jak używanie - niszczy; ścierają się kolory, kanty tracą ostrość, w końcu to, co opisane, zaczyna blaknąć, zanikać. Dotyczy to zwłaszcza miejsc. Ogromnych spustoszeń dokonała literatura przewodnikowa, to była inwazja, epidemia. Bedekery zniszczyły większa część planety na zawsze; wydane w milionach egzemplarzy, w wielu językach, osłabiły miejsca, przyszpiliły je, nazwały i zatarły kontury.
Jest szczęśliwa, bo nie ma w głowie żadnej myśli, żadnego zmartwienia, żadnych oczekiwań ani nadziei. Dobry to stan.
Ten, kto nie nauczył się mówić, zostanie na zawsze uwięziony w pułapce.
Nie zważać, że zdanie urwie się w połowie, jakby za czasownikiem otworzyła się nagle przepaść.
Przesuwać słowa jak żetony, którymi obstawia się numery w ruletce. Może tym razem się uda? Może się wygra?
Trudno to sobie wyobrazić, ale angielski jest ich językiem prawdziwym! Często jedynym. Nie mają do czego wracać ani zwrócić się w chwilach zwątpienia.
Nic tak bowiem nie czyni na bardziej ludzkimi niż to, że każdy z nas posiada swoją niepowtarzalną, wyjątkową historię, że poruszamy się w czasie, zostawiając ślady.
Nic tak bowiem nie czyni nas bardziej ludzkimi niż to, że każdy z nas posiada swoją niepowtarzalną, wyjątkową historię, że poruszamy się w czasie, zostawiając ślady.
Przy "Benedictus" wzdłuż autostrady zapalają się lampy, jakby chciały uprawomocnić przekazane mi przez radio mimowolne błogosławieństwo.
Lecz prawdę mówiąc, mogło to znaczyć tylko tyle, że znalazłam się już w Belgii, gdzie miłym dla podróżnych zwyczajem oświetla się wszystkie autostrady.
Mówi, że jedynym sposobem przetrwania w takim rozciągniętym, linearnym czasie jest zachowanie dystansu, taniec, którego krok polega na zbliżaniu się i oddalaniu, krok w przód, krok w tył, raz w lewo, raz w prawo – to krok łatwy do zapamiętania.
Każdy, kto kiedykolwiek próbował pisać powieści, wie, jakie to ciężkie zajęcie, to niewątpliwie jeden z najgorszych sposobów samozatrudnienia. Trzeba cały czas pozostawać w sobie, w jednoosobowej celi, w całkowitej samotności. To kontrolowana psychoza, paranoja z obsesją zaprzęgnięte do pracy, dlatego pozbawione piór, tiurniur i weneckich masek, z których je znamy, a przebrane raczej w rzeźnicze fartuchy i gumiaki, z nożem do patroszenia w ręku. Widzi się z tej pisarskiej piwnicy zaledwie nogi przechodniów, słyszy się stuk obcasów.
Pańskie pytania i sposób ich zadawania budzą, muszę przyznać, moje głębokie zaufanie. Ten, kto wie, o co pyta, jest tym, który mógłby już sobie odpowiedzieć.