Łatwiej oszukać tłum niż jednostkę.
Tendencja wzmacniania systemu kosztem wolności i niezależności jednostki utrzymuje się przynajmniej od czasów Rewolucji Przemysłowej.
System totalitarny może ewoluować w zaskakujący fenomen społeczny, by potem w dzień czy dwa ulec przemianie.
Nie da się walczyć z tłumem zdecydowanym na okrucieństwo.
Nieprzypadkowo reżimy autorytarne wywierają silną presję na niezależne media. Ponieważ zainteresowanie opinii publicznej najłatwiej wzbudzają dramatyczne wydarzenia oraz celebryci, wokół chodliwych tematów często rozpętuje się medialny cyrk.
We współczesnym świecie sztukę wywoływania kaskad dostępności najlepiej opanowali
terroryści. Jeśli nie liczyć kilku straszliwych wyjątków, takich jak ataki 11 września, liczba ofiar
ataków terrorystycznych jest bardzo niewielka w stosunku do innych przyczyn śmierci.
Internet doprowadził nas do tego, że informujemy, co jemy, co wydalamy, gdzie jesteśmy na wakacjach i o kolejnych podbojach miłosnych. Wszystko stało się własnością publiczną. Daje to złudne poczucie, że jesteśmy obywatelami świata. Że ktoś o nas usłyszy.
Bo zamiast uczonych młodych ludzi mamy osły z dyplomami uniwersyteckimi. Zamiast przyszłych przywódców mamy mięczaki w drogich dżinsach i fałszywych rewolucjonistów w kominiarkach.
W Hiszpanii a zwłaszcza we Włoszech, swoboda zachowania nigdy nie wskazuje na stopień zażyłości łączącej ludzi.
Bo zbrodnia przyprawia cię o taki wstręt, że nawet o niej nie pomyślisz. (…) Zresztą w sprawach zwykłych, niejako dozwolonych, nasze naturalne pragnienia dają nam znak, że nie zbaczamy z właściwej drogi. Tygrys, co chłepcze krew, bo tak jego natura, gatunek, przeznaczenie, potrzebuje tylko jednego: by jego węch doniósł mu, że w pobliżu znajduje się zdobycz. Natychmiast rzuca się ku tej zdobyczy, spada na nią i rozrywa. Po prostu idzie za głosem instynktu. Ale w człowieku krew budzi wstręt; to nie prawa socjalne powstrzymują ludzi od zbrodni, ale prawa naturalne.
A społeczeństwo osiągnie doskonałość dopiero wtedy, kiedy nauczy się tworzyć i zabijać jak Bóg; zabijać już umie, to znaczy jest w połowie drogi.
„Osobowość autorytarna” oznacza ostatecznie taką postać podmiotowości, która „irracjonalnie” upiera się przy swym specyficznym sposobie życia i – w imię własnej rozkoszy – odrzuca liberalne dowody wykazujące, na czym polegać mają jej „prawdziwe” interesy. Teoria „autorytarnej osobowości” stanowi jedynie wyraz resentymentu lewicowo-liberalnej inteligencji wobec faktu, że „nieoświecone” klasy robotnicze nie są skłonne zaakceptować jej przywództwa: stanowi ona wyraz niezdolności inteligencji do sformułowania pozytywnej teorii tego robotniczego oporu.
To, czego nie jesteśmy dziś w stanie sobie nawet wyobrazić, to idea rewolucji, czy to seksualnej, czy społecznej. Być może w dzisiejszych, nieświeżych czasach rozmnażających się bez liku apeli o tolerancję, powinniśmy podjąć ryzyko przywołania wyzwalającego wymiaru takich „ekscesów”.
To, co jawi się jako przeszkoda na drodze do pełnego utożsamienia społeczeństwa ze sobą, jest tak naprawdę jego warunkiem: dzięki przerzuceniu na Żyda roli ciała obcego, które wprowadza do organizmu społecznego rozpad i antagonizm, możliwe staje się społeczeństwo jako spójna i harmonijna całość.
Obawiam się, że przepaść pomiędzy rzeczywistymi odczuciami społeczeństwa i niemożliwością ich wyrażenia za pomocą polityki może stać się czymś bardzo groźnym. Zwłaszcza jeśli z góry uznamy, że nie ma na to żadnej rady. Na tym polega mój problem z dzisiejszą demokracją, a nie na totalitarnym marzeniu, o które podejrzewają mnie strażnicy prawomyślności.
Dzisiejsza sytuacja historyczna nie tylko nie zmusza nas do porzucenia pojęcia proletariatu, ale wprost przeciwnie – musimy je właśnie zradykalizować do takiego poziomu, o jakim się Marksowi nawet nie śniło. (…) Mamy do czynienia z trzema procesami proletaryzacji: to czająca się groźba katastrofy ekologicznej, nieodpowiedniość własności prywatnej dla tzw. własności intelektualnej oraz społeczno-etyczne konsekwencje nowych osiągnięć nauki i techniki.
Dla mnie prawdziwa tragedia dzisiejszego tolerancyjnego liberalizmu polega na tym, że brak w nim wymiaru wspólnotowego. I nie bardzo wiemy, co z tym zrobić. Jedyne lekarstwo to ciągłe moralizowanie, penalizacja zachowań, które mogą kogoś urazić: bardziej surowe prawo dla rasistów, reguły poprawności politycznej w odniesieniu do mniejszości seksualnych itd., fanatyczne wyszukiwanie, czy jakiś sposób nazywania Romów to już przestępstwo, czy jeszcze nie.
Nic tak nie łączy ludzi jak rozpacz. Nic tak nie zbliża nas do siebie jak smutek.
W dawnych systemach społecznych wiedziano, że dla podtrzymania moralności potzrebna jest cerkiew i cieszący się autorytetem pop. A nawet i dziś - jaka polska chłopka pozwoli sobie na poważny krok życiowy nie zasięgając przedtem rady księdza?
Większość Amerykanów ma nikłe pojęcie o świecie zewnętrznym, większość nie wie prawdopodobnie, gdzie leży Polska. Weźmy za przykład protokół z Kioto. To naprawdę poważna sprawa. Amerykańska opinia publiczna zdecydowanie go popiera. Tak zdecydowanie, że większość wyborców Busha była przekonana, że on także. Bo mało komu przychodzi do głowy, że można być przeciw. Wszystko to jest możliwe dzięki takiemu, a nie innemu systemowi wyborczemu w Ameryce. System ten sprzedaje kandydatów opinii publicznej poprzez telewizję. A telewizora nie włącza się po to, żeby coś się z niego dowiedzieć. Włącza się go, żeby sobie popatrzeć. Tak jak reklama, np. aut, podważa rynek, zacierając prawdę o produkcie, tak reklama kandydatów podważa demokrację. Ale okazuje się, że społeczeństwu przestaje się to podobać. Popularność polityków jest rekordowo niska…