Interesujące natomiast jest to, iż Polacy czasami myślą, że traktujemy swoje zobowiązania sojusznicze niepoważnie. Nic bardziej mylnego. Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. Inaczej pomoc po prostu nie będzie mogła nadejść.
Polska stanie się wolna tylko wtedy, gdy będzie w stanie podźwignąć się z nędzy, w jaką wpędzili ją zaborcy i okupanci, kiedy będzie całkowicie uniezależniona od tych, co wydzielają jej życiodajne racje. (...) Uratowanie środkowej Europy, a szczególnie Polski od głodu, wymaga olbrzymiego wysiłku i znacznych ofiar ze strony wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych.
To, czy Amerykanie – gdyby przyszła taka potrzeba – będą nas bronić, czy nie, będzie wynikiem kalkulacji ich interesów, tak strategicznych, jak i wewnętrznych, na co mamy znikomy wpływ.
Polsko-amerykański sojusz to jest nic niewart. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa [...]. Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją, i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy. Kompletni frajerzy. Problem w Polsce jest taki, że mamy bardzo płytką dumę i niską samoocenę. Taka murzyńskość.
Jeśli Stany Zjednoczone chciały coś zrobić dla polskich Żydów, to dobrym momentem były lata 1943–1944, gdy większość z nich jeszcze żyła i gdy ustami Jana Karskiego Polska o to błagała. Teraz ta interwencja jest cokolwiek spóźniona.
Wolę Polki. Mają zasady i klasę. Amerykanki najpierw pytają, ile masz na koncie, gdzie mieszkasz i czym jeździsz. Nie liczy się dla nich, jakim jesteś człowiekiem.
W Stanach Zjednoczonych wszyscy robią wszystko, żeby tylko zostać zauważonym. Tu dziewczyny są dużo bardziej skromne. Podchodzą, robią słodkie, zmieszane minki – łatwo je polubić, bo są jak spłoszone kotki.
Polacy są bardziej rodzinni, wrażliwsi, nie mają aż takiej potrzeby obnoszenia się ze swoim ego. W Stanach prawie każdy facet to typowy macho, samiec alfa, ale często bez klasy.