Filmu się bałem, ja się nie nadaję do filmu.
Po opadnięciu kurtyny jest taki smutek przez chwilę, nawet przez długą chwilę, że już publiczność wyszła, że już nie słucha, nie patrzy. [...] Potem człowiek wychodzi na ulicę w brutalną rzeczywistość, i oczywiście zapomina o wszystkim.
Myślę, że moje życie jest jednym wielkim filmem, w którym gram główną rolę i ta chyba jest najważniejsza. A scenografia? Oby jak najwięcej plenerów na mojej działce. Tam chciałbym, się zestarzeć. W końcu jestem jeszcze młody!
Nie uważam się za wesołą osobę. Nigdy nie lubiłem brylować w towarzystwie, tak jak potrafią to inni. Ja raczej stoję z boku i słucham. Czasem zdarzy mi się coś powiedzieć, jeśli już uznam, że to będzie dość mądre, ale w domu raczej milczę.
Teatr jest dla mnie jedynym miejscem, które może wyrugować troski dnia codziennego. To piękne doświadczenie.
Ale trzeba lat doświadczeń, by zorientować się, co jest dla nas korzystne, a co nie. Kiedy ma się lat 25 czy 30, to wszystko jest dobre i pachnie przygodą. Może mniej pieniędzmi, bo nie w nich rzecz była. My, aktorzy, zarabialiśmy kiedyś naprawdę marne grosze.
Posiadając obecną wiedzę, na pewno nie przyjąłbym roli Stanisława Marii Rochowicz w filmie Poszukiwany, poszukiwana. Ta rola na długo zapisała się w pamięci Polaków, ale i sprawiła, że nie mogłem się uwolnić od łatki „Marysi”. Wielokrotnie ludzie krzyczeli za mną na ulicy: – Te, Maryśka! Albo wołali na plaży: – Marysiu, zupa ci kipi! To była etykietka, której nie mogłem się pozbyć. I zresztą nigdy na dobre jej się nie pozbędę. Niechaj będzie i tak.
Kiedy Janusz Majewski do mnie zadzwonił, informując, że będzie to kręcił, na podstawie powieści Kazimierza Sejdy, i pytając, czy bym wziął w tym udział, naturalnie się zgodziłem. Chciałem tylko wiedzieć, kto w tym będzie uczestniczył. Bo ważne jest, w jakim towarzystwie będzie się film produkować. Kiedy wymienił mi nazwiska Marka Kondrata czy Wiktora Zborowskiego, a zwłaszcza dwóch Węgrów, wiedziałem, że muszę w to wejść. Von Nogay to w swym komizmie okrutny typ, znęcający się nad swoim ordynansem, zaglądający też do kieliszka.
Zgodziłem się na tę rolę pod przymusem. Zmusiła mnie żona! Nie mówiąc o reżyserze, scenografie, operatorze, którzy mnie nachodzili, mówili: „Wojtek, tylko ty, tylko ty”.
(…) farsę gra się głośno, wyraźnie, przy pełnych światłach. (…) Widz musi wszystko widzieć i słyszeć. Ma być mądrzejszy od aktora, ale i dać się zaskoczyć.