„Na tej samej planecie żyją dwaj ludzie - jakże różni, jakże inni. Jeden z nich to człowiek, który nic nie ma.[…] Drugi to człowiek zwielokrotniony, rozgałęziony, uginający się pod ciężarem rzeczy [… ]Ludzie ci, bracia przecież, bo z jednej rodziny człowieczej, nigdzie się nie spotykają, zresztą nie mieliby sobie nic do powiedzenia".
Wszyscy piszą, wszyscy robią radio, wszyscy prowadzą programy. Trudno w takim tłumie o jakość.
To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty. Panom dygnitarzom nie wolno było drgnąć ani zrobić żadnego gestu, kiedy poczuli, że mają mokro w bucie. Moją funkcją było chodzić miedzy stojącymi dygnitarzami i ocierać im mocz z butów. Do tego służyła ściereczka z atłasu. To było moim jedynym zajęciem przez dziesięć lat.
Jakże potrzebne jest nam nie koło ratunkowe, pozwalające biernie unosić się na powierzchni, ale mocna kotwica, którą człowiek mógłby się przykuć do swojego dzieła.
Człowiek, kiedy jest sam, bywa zwykle bardziej "ludzki", niż kiedy jest członkiem tłumu, podnieconej masy.
Rozumiem jednak wartość użytkową mebli, ich potrzebę, ich niezdarną, ale przydatną misję w interesie wygody człowieka. Ta moja tolerancja dotyczy wszystkich mebli z wyjątkiem biurek, z którymi prowadzę cichą wojnę. Biurko jest bowiem meblem specyficznym, o szczególnych właściwościach. O ile meble jako gatunek są instrumentem w służbie człowieka, są jego niewolnikiem, o tyle w naszym wypadku sytuacja odwraca się - człowiek staje się instrumentem i niewolnikiem biurka. (...) Człowiek raz posadzony za biurkiem nie umie się już od niego oderwać. Utrata biurka będzie dla niego życiową katastrofą, klęską, upadkiem w przepaść. (...) Ten, kto usiadł za biurkiem, zaczyna inaczej myśleć, zmienia się jego widzenie świata, jego skala wartości. Odtąd będzie on dzielił ludzi na tych, którzy mają biurka, i tych, którzy nie mają. (...) Swoje życie będzie widział teraz jako gorliwą wędrówkę od biurka mniejszego do większego, od niższego do wyższego, od węższego do szerszego. Posadzony za biurkiem zaczyna mówić innym językiem, już wie, chociaż wczoraj, jeszcze bez biurka, nie wiedział nic. Z powodu biurek straciłem wielu przyjaciół.
Dlaczego
świat
przeleciał obok mnie
tak szybko
nie dał się zatrzymać
zbliżyć
przejść na ty
pognał
znikający punkt
w ogniu i dymie
Strach: zaborcze, żarłoczne zwierzę, które w nas siedzi. Nie daje o sobie zapomnieć. Ciągle nas obezwładnia i torturuje. Ciągle domaga się strawy, ciągle musimy go karmić. Sami dbamy, aby pożywienie było najlepsze. Jego ulubione potrawy to - ponure plotki, złe wieści, paniczne myśli, koszmarne obrazy. Spośród tysiąca plotek, wieści i myśli wybieramy zawsze najgorsze, a więc te, które strach, które najbardziej lubi. Aby go zaspokoić, aby ugłaskać potwora.
Wszelkie dyktatury żerują na tej bezczynnej magmie. Nie potrzebują nawet utrzymywać
kosztownej armii etatowych policjantów. Wystarczy sięgnąć po tych szukających czegokolwiek
w życiu ludzi. Dać im poczucie, że do czegoś mogą się przydać, że ktoś na nich liczy, że
zostali zauważeni, coś mogą znaczyć
Tak jest, padali odmownie, nijako, grymaśnie, wyglądało mi, że padali, a w głębi duszy stali, niby leżeli, ale w myślach siedzieli, niby płaska korność, ale w sercach oporność.
Rozmowy zaczynały się, ale jakby nie kończyły. Zawsze dochodziły do niewidocznego, ale wyczuwalnego punktu, za którym zapadało milczenie, a w milczeniu tym zawierało się stwierdzenie, że wszystko już wiadome i jasne, ale jasne w sposób ciemny, wiadome w sposób niemożliwy do poznania, władne w swojej bezradności, i potwierdziwszy te prawdy chwilą milczenia, rozmowa zmieniała kierunek i wkraczała w inny temat, w błahy, poboczny temat-odrzut.
Iran – to była dwudziesta siódma rewolucja, jaką widziałem w Trzecim Świecie. W dymie i huku zmieniali się władcy, upadały rządy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć – wieczne: bezradność. Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i Mozambiku, w Sudanie i w Berlinie. Co robić? A ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? Ja? Poszedłbym na całość. Ale jak? Jak pójść na całość? Tak, to jest problem. Wszyscy zgodzą się, że jest to problem, nad którym warto dyskutować.
Herodot podróżuje, żeby odpowiedzieć na pytanie dziecka: skąd biorą się na horyzoncie statki? Skąd się pojawiają? Skąd przypływają? A więc to, co widzimy własnym okiem, nie jest jeszcze granicą świata? Są jeszcze inne światy? Jakie? Kiedy dorośnie, będzie chciał je poznać. Ale lepiej, żeby nie dorósł tak zupełnie, żeby trochę pozostał dzieckiem. Bo tylko dzieci zadają ważne pytania i naprawdę chcą się czegoś dowiedzieć.
Szalone przyspieszenie i przemienność historii, co jest istotą czasu, w którym żyjemy, sprawia, że w wielu z nas żyje jednocześnie kilka postaci, niemal obojętnych sobie, a nawet nawzajem sprzecznych
Więc albo zaczniemy się nienawidzić, zwalczać, tępić, postrzegać innego jako wroga naszej kultury czy religii, albo zaczniemy szukać zrozumienia i wzajemnego poznania. Przecież 99 procent konfliktów na świecie bierze się ze wzajemnej nieznajomości!
Pieniądz w kraju biednym i w kraju bogatym są to dwie różne rzeczy! Pieniądz w kraju bogatym jest papierem wartościowym, za który na rynku kupuje pan towary. Jest pan po prostu nabywcą, nawet milioner jest tylko nabywcą. Może on nabywaqć więcej, ale pozostaje on jednym z nabywających i tylko nim. A w kraju biednym? W takim kraju pieniądz to wspaniały, gęsty, odurzający, osypany wiecznym kwiatem żywopłot, którym odgradza się pan od wszystkiego. Przez ten żywopłot pan nie widzi pełzającej biedy, nie czuje smrodu nędzy, nie słyszy głosów dochodzących z ludzkiego dna. Ale jednocześnie Pan wie, że to wszystko istnieje, i odczuwa pan dumę z powodu swojego żywopłotu. Pan ma pieniądze, to znaczy pan ma skrzydła. Pan jest rajskim ptakiem, który budzi podziw.
(...) odebrałem kolejną lekcję, jako że granica nie jest punktem na mapie, ale szkołą.
Wszystkie książki o wszystkich rewolucjach zaczynają się od rozdziału, który mówi o zgniliźnie władzy upadającej albo o nędzy i cierpieniach ludu. A przecież powinny one zaczynać się od rozdziału z dziedziny psychologii - o tym jak udręczony, zalękniony człowiek nagle przełamuje strach, przestaje się bać. Powinien być opisany cały ten niezwykły proces, który czasem dokonuje się w jednej chwili, jak wstrząs, jak oczyszczenie. Człowiek pozbywa się strachu, czuje się wolny. Bez tego nie byłoby rewolucji.
Powiem otwarcie, że dobrotliwy pan wolał złych ministrów. A wolał dlatego, że pan nasz lubił korzystnie kontrastować. A jakże mógł korzystnie kontrastować, gdyby był otoczony przez dobrych ministrów? Lud straciłby orientację, u kogo szukać pomocy, na czyją dobroć i mądrość liczyć. Wszyscy byliby dobrzy i mądrzy. Jakiż bałagan zacząłby się wówczas w cesarstwie! Zamiast jednego słońca, świeciłoby pięćdziesiąt i każdy oddawałby hołd prywatnie wybranej planecie. O nie, drogi przyjacielu, nie można narażać ludu na taką zgubną dowolność. Słońce musi być jedno, taki jest porządek natury, a wszelkie inne teorie są tylko nieodpowiedzialną i Bogu przeciwną herezją.