Wśród okrzyków hord pogańskich
Trzeba, trzeba świętych Pańskich.
Wiec niecił łoskot się rozlegnie
Wpośród nocy tej bez gwiazd.
Płytę grobu weź w ramiona
I jak Książę z Calderona
Idź od Wilna do Warszawy.
Stań na murach naszych miast!
Ty masz różne miłości, ja tylko - otchłanie,
W które coraz mnie głębiej twa nieczułość strąca.
A jednak tyś jest światłość, tym mrokom świecąca.
Gdy cię kochać przestanę - co się ze mną stanie?
Za oknami świt czerwony,
Jeszcze sennych szelest drzew,
Słońce wraca z drugiej strony,
Ptak zbudzony zaczął śpiew.
Z pomnika, wzniesionego za najeźdzcy zgodą,
Mickiewicz zamyślony patrzał na Warszawę.
Ujrzał łunę nad miastem i więzienne kraty,
Okrucieństwa nie znane ludzkiej wyobraźni
I slyszał, kiedy cichły moskiewskie armaty,
Ażeby swym milczeniem dopomóc tej kaźni.
Wychodzę z różą w ręku, z księżycem pod pachą,
A resztę pozostawiam dla nowych poetów.
Wszyscy prawdziwie wielcy ludzie lubią dawać się tyranizować słabej istocie.
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.
Nie ma nieba i ziemi, otchłani, ni piekła.
Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.
Im głębiej idziem w życie, coraz większa troska,
Coraz większa nas nęka obawa tej chwili,
Gdy wreszcie się ostatnia zasłona rozchyli:
Biedna ludzka komedia – okaże się boska.
Czytelniku wybredny, który śnisz o Troi
I chciałbyś widzieć wszystko na miarę Homera!
Ślepy człowiek w Warszawie na ulicy stoi
I śpiewa Warszawiankę, i grosz w czapkę zbiera.
Cóż ja jestem? Liść tylko, liść, co z drzewa leci.
Com czynił – wszystko było pisane na wodzie.
Liść jestem, co spadł z drzewa w dalekim ogrodzie,
Wiatr niesie go aleją, w której księżyc świeci.
Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki,
Ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!