Żadne życie nie ma wyraźnie określonego znaczenia. Dla ludzi chyba ważniejsze jest, jak się umiera, to, jak się żyje, nie jest zbyt ważne. A jednak o tym, jak się umiera, decyduje to, jak żyć.
Myśl, że dawne dziewczyny zrobiły się stare, wprawia mnie w przygnębienie, bo uzmysławia mi, że moje marzenia z młodych lat straciły już moc. Smierć marzeń jest w pewnym sensie smutniejsza niż smierć żywej osoby.
Ten kształt potrafiłem ubrać w słowa. A były one następujące: "Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, lecz jego częścią". Brzmi to jak komunał. Klasyczny banał. Lecz ja wówczas czułem to w sobie jak powietrze, nie jako słowa. Śmierć istniała w przycisku do papieru, w czterech kulach na stole bilardowym. A my żyliśmy wciągając ją w płuca jak odrobiny kurzu. Do tego czasu traktowałem śmierć jako całkowicie niezależny, odrębny od innych byt. To znaczy "śmierć kiedyś niewątpliwie po nas przyjdzie. Ale z drugiej strony, aż do tego dnia nas nie zabierze". Zdawało mi się, że to wyjątkowo normalny, logiczny sposób myślenia. Życie jest po tej stronie, a śmierć po tamtej. Ale poczynając od dnia straty przyjaciela, nie mogłem już tak naiwnie traktować śmierci. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia. Jest w nas. I wcale nie mogę o niej zapomnieć. Dlatego, że śmierć, która tamtego majowego wieczoru zabrała mojego przyjaciela tego samego wieczoru zabrała także mnie.
Śmierć z pewnością kiedyś nas czeka. Ale jednocześnie do tego czasu nie może nas dotknąć.
Powoli, powoli cień śmierci przesłania życie, ani się nie spostrzeżesz, kiedy jest już ciemno i nic nie widać, otoczenie myśli o tobie bardziej jak o trupie niż o żywej osobie. Nie chcę tego. Nie mogłabym tego znieść.
- Nie boi się pan umierania?
- Nie boję się samej śmierci. Naprawdę nie. Widziałem, jak umierało wielu beznadziejnych, głupich facetów. Nawet oni to potrafili. Więc i mnie się musi udać.