Nigdy nie wyciągałem ch*ja na scenie, ani nikt z zespołu tego nie robił. Mieliśmy na scenie wypchaną żyrafę, uzbrojoną w wąż i przemysłową maszynę do robienia piany. Pod tym mieliśmy bombę wiśniową. Tak właśnie świętowaliśmy Czwarty Lipca 1967. Ktoś machał flagą, zapalał wiśniową bombę. Ona rozrywała du*ę żyrafy. Ktoś inny sięgał pod żyrafę i naciskał guzik i wtedy to wszystko srało pianą po całej scenie. To z jakiegoś powodu bawiło ludzi.
Pewnego razu weszło do nas na próbę trzech marines w pełnym umundurowaniu i bez słowa usiadło w pierwszym rzędzie.
Spytałem ich, jak się mają i czy nie chcą się przyłączyć. Zapytałem ich, czy znają jakieś piosenki i jeden z nich powiedział, że taaa, znają „House of the Rising Sun” i „Everybody Must Get Stoned”. „To byczo – powiedziałem. – Zaśpiewalibyście z nami dziś wieczorem? Bardzo byśmy chcieli, żeby zaśpiewali z nami marines”. Powiedzieli, że taaa, zaśpiewają.
Kiedy wrócili, wprowadziłem ich na scenę, choć pewnie nie wolno im było na nią wchodzić w mundurach. Zaśpiewali „Everybody Must Get Stoned”. Mieli już nieźle w czubie, więc powiedziałem: „Chłopcy, może pokażecie publiczności, jak zarabiacie na życie?”
Wręczyłem im dużą lalkę i dodałem: „Wyobraźcie sobie, że to jakiś żółty szczeniak”. My zagraliśmy, a tymczasem oni zabrali się do maltretowania lalki. Porozrywali ją na strzępy. To było naprawdę straszne. Kiedy już skończyli, podziękowałem im i przy spokojnym akompaniamencie pokazałem widzom zmaltretowane fragmenty. Nikt się nie śmiał.
Pamiętam jak krytykowano mnie za to co powiedziałem na koncercie w Londynie, że studenci powinni się lepiej skoncentrować na swoich studiach zamiast marnować czas na marsze protestacyjne i strajki. Z tej prostej przyczyny, że gdy już zostaną prawnikami, lekarzami czy politykami, to będą mogli o wiele skuteczniej walczyć o zmiany w świecie, niż teraz, będąc długowłosymi studentami.
Kiedy w końcu dostaliśmy kontrakt nagraniowy z MGM, jakieś półgłówki stamtąd zdecydowały, że The Mothers było złą nazwą dla grupy i że żadna stacja radiowa nigdy nie zagra naszej płyty ponieważ nazwa jest zbyt ryzykowna. W tamtym czasie, jeśli byłeś dobrym muzykiem, byłeś a motherfucker, i Mothers to był taki skrót od motherfuckers. Tak naprawdę, było to trochę aroganckie aby tak nazwać naszą grupę, bo wcale nie byliśmy dobrymi muzykami. Wedle standardów zespołów barowych w naszym obszarze, byliśmy całe lata świetlne przed naszą konkurencją, ale jeśli chodzi o prawdziwą muzykę, to sądzę, że byliśmy dokładnie w bagnie.
Innym stałym bywalcem naszych koncertów był facet, którego z powodu jego śmiechu zwaliśmy „Lusio Indyk”. Naprawdę nazywał się Louis Cuneo. Wystąpił na Lumpy Gravy jako jeden z ludzi, którzy siedząc w pianinie rozmawiają o rzeczach niepojętych. Zawsze wiedzieliśmy, czy Lusio jest na sali, czy nie. Słychać go było już z daleka. Zapraszałem go na scenę, dawałem mu mikrofon i stołek, żeby sobie usiadł. Przestawaliśmy grać. Przez pięć minut Lusio siedział i śmiał się – z niczego – a cała publiczność śmiała się razem z nim. Potem mu dziękowaliśmy, a on wychodził.