- Ty nie bardzo chcesz mię poznać - rzekł - i ja temu nie dziwię się. Ty jesteś edukowanym, nauki wszystkie posiadasz, a ja prosty Żyd, który Biblię i Talmud zna dobrze, ale więcej nic.
Przez wpółotwarte okno do pokoju tego naleciało mnóstwo białych nadniemeńskich motylków, wzbijało się pod sufit, krążyło dokoła lampy i z rozpiętymi, krepowymi skrzydłami padało na okrywające biurko księgi i papiery. Benedykt usiadł przed biurkiem i wpatrzył się w te śnieżne, skrzydlate stworzonka. Coś mu one przypominały: jakiś moment bardzo odległy, lecz niezmiernie ważny, jakiś w życiu jego punkt zwrotny… Niegdyś, dawno temu, był wieczór bardzo do tego podobny, równie ciężki i ponury. Te motylki, tak samo jak teraz, kręciły się koło lampy i na rachunkowe książki padały… On coś wtedy postanawiał, i postanowienia nie dokonał, coś miał uczynić, i nie uczynił...
- Meir! to ta edukacja i nauka, której my bardzo chcemy, złą chyba jest, kiedy ona ludzi złymi i głupimi robi?
A ktoś jeszcze słyszał o tym, że w pisaniu tym stoi nauka, jak wskrzesić Mojżesza i wezwać jego, aby on przyszedł znowu i lud swój z niewoli, ciemności i upokorzenia wywiódł, a do krainy płynącej złotem, mądrością i chwałą zaprowadził.
Pytania te, sarkania i mnóstwo im podobnych krzyżowały się w tłumie wraz z szyderskimi uśmiechami ludzi, zawiedzionych w ciekawości swej i nadziejach.
Życia bez wyższych uczuć i myśli nie chcę i wolałbym umrzeć wcześnie z wielkim ogniem w piersi, niźli z kamieniem lub mętną wodą żyć wieki!
Nieprawdą jest, że ludzie zdrowi, silni, z natury nieułomni umierają z cierpień moralnych.
Mowa ludzka zawiera w sobie mnóstwo samozwańców. Imię przyjaźni i przywiązania otrzymuje w niej często — pajęczyna. Wiatr powieje, fala przepłynie, skrzydło muszki potrąci, pajęczyna jest zerwana i skazańcem jest ten, kto na niej zawiesił swe serce. Jeżeli spadając, nie tłucze się na szczątki, to tylko wówczas, gdy jest ze szkła zahartowanego w ogniu jakiejś nadziei nieśmiertelnej.
(...) nie jestem samą, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia, które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie...
Należę do milczących. Nie zwierzam się i nie usprawiedliwiam nigdy. To rozsądnie, ale ciężko. Człowiek niosący brzemię wie dobrze, że nieść je musi, więc niesie, jednak doświadcza ciągle chęci podzielenia się z kimś brzemieniem. Z kim? Najlepiej z przyjacielem!
Ktoś mądry powiedział, że szczerość jest sercem przyjaźni, które, gdy nie uderza, przyjaźń nie żyje.
Tylko lekkie wietrzyki ciągle szepcą liściom o tym, co staje się na świecie; tylko lekkie dusze często opowiadają ludziom o tym, co dzieje się w ich głębi. Inne milczą. Przez dumę, która nie znosi litości, przez sumienie, które nikogo nie chce oczernić skargą, przez rozsądek, który spostrzega, jak zwierzeniom ust jednych odpowiada na innych poziewanie — milczą.
Znowu jednak nie było to tym, o czym mówić chcieli.
— Panno Justyno! — zaczął Jan. — Niech pani echu powie to imię, które dla pani najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!…
Pod spadającymi na jej czoło listkami topoli stała prosta i tak wzruszona, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejącą rzeką w coraz ciemniejszym powietrzu zabrzmiało imię:
— Janku!
Bór przeciągle, głośno, śpiewnie trzy razy odpowiedział:
— Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku!
Justyna na rozśpiewany bór patrzała, lecz czuła, że kibić jej otacza ramię drżące, niecierpliwe, a przecież jeszcze nieśmiałe. Zalękniona także, rumieńcem w zmroku płonąca, z uśmiechem zmieszania próbowała jeszcze z echem rozmawiać:
— Janku! — zawołała jeszcze.
Ale echo nie odpowiedziało, tak wołanie było ciche i tak prędko na jej ustach stłumił je pocałunek. Powoli uwalniając się z jego objęcia, twarzą w twarz przed nim stanęła, obie
dłonie położyła mu na ramionach i dobrowolnie, z dreszczem szczęścia, z rozkoszą ufności i bez granic, głowę na jego pierś pochyliła.
— Królowo moja! Najdroższa! Jedyna! Czy moja ty? Czy moja? Moja?
— Na zawsze! — odpowiedziała.
Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z wody wypłynął ognisty sierp wschodzącego księżyca, prędko powiększał się, zaokrąglał, podnosił, aż nad rzeką zawisł ogromną, pałającą tarczą. Gwiazdy gasły, świat tonął w ciszy i rozwidniał się łagodną, marzącą światłością. Pod srebrną topolą szemrały szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet człowiek, który w grubej kapocie i wielkiej, kosmatej czapce u szczytu góry pod rzędem lip nieruchomych siedział z głową opartą na ręku i twarzą ku księżycowi obróconą.
Jak w uściśnięciu ręki, tak i w głosie jego drgały echa uderzeń serca, a rozumne oczy z szarą źrenicą ogarniały ją spojrzeniem tak pełnym sympatii, że uczuła w sobie jakby tajanie czegoś, co przygasło.
Jest pani idealistką, więc istotą, która cierpi na nostalgię ideału. Mieć nostalgię ideału, znaczy to: umierać z tęsknoty za rzeczami niemożliwymi. Należy pani do tych, którzy marzą o budowaniu drabin ku gwiazdom, spotykane postaci ubierają w czary własne, a omyłkę spostrzegłszy, płaczą nad nią, jak nad trumną, którzy smucą się nad falą, że ucieka i nad pieśnią, że przebrzmiewa, szukają doskonałości w państwie, któremu króluje ułomność i wiecznego trwania w tym, czemu na imię: kruchość…
Człowiek jest dziwną istotą - wymówił powoli,- kiedy mu czegoś bardzo się zachce, woła: „zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko!” Ale powiedz tylko: „zabij ojca twego i matkę, a osiągniesz przedmiot twych żądań” - odwróci się i ucieknie od ciebie jak od opętanego.
Alboż nie wiem, że przeszłość nie przechodzi nigdy bezkarnie i że prędzej lub później przychodzą od niej do człowieka wspomnienia, które choć na chwilę zamglą mu oczy i zachmurzą czoło żałością?
On uczony jest, ale - bardzo głupi! ... - A jak to może być, żeby człowiek uczonym był i razem głupim?
Pan był w dobrym humorze i żartował z Żydka.
- Chaimku - mówił - czy byłeś ty w Krakowie?
- Nie byłem, jaśnie panie!
- Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!
Chaimek ukłonił się.
- Chaimku - mówił - czy byłeś ty w Rzymie?
- Nie byłem, jaśnie panie!
- Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!
Chaimek ukłonił się powtórnie, ale zarazem o dwa kroki bliżej pana przystąpił...
- Przepraszam jasnego pana - rzekł z cicha - czy jasny pan był w Szybowie?
Szybów odległym był od miejsca, w którym toczyła się rozmowa, o jakich mil dwadzieścia.
Szlachcic odpowiedział:
- Nie byłem.
- A co teraz będzie? - ciszej jeszcze szepnął Chaimek.
Czyś nigdy nie czuł bólu, który z samego siebie się śmieje i śmiechu, który nad sobą samym ogromnem łkaniem płacze?